O tym, że Madagaskar jest wędkarskim rajem, którego próżno szukać
gdzie indziej na świecie, wiedziałem już dawno z moich poprzednich wypraw i
tego, że na pewno połowimy byłem pewien. Cóż z tego jak i tak noc przed wyjazdem
miałem jak zwykle bezsenną, ale do tego chyba już muszę się przyzwyczaić.
Spotkanie ustaliliśmy jak zwykle na lotnisku w Warszawie, to stąd ruszymy na tę
trzecią, co do wielkości wyspę świata.
Wszyscy stawili się karnie, większość
nielicznej grupy stanowili weterani: Sławek i Piotrek byli już ze mną na
Syberii, a Zbyszek wraca po raz kolejny ze mną na Madagaskar, on wie, gdzie
można połowić, jedynie Czesiek rusza po raz pierwszy w daleki świat po wielką
wędkarską przygodę, jego marzeniem jest żaglica, jak sam mówi, więcej ryb może
nie być. Na szczęście jak na tą odległość podróż nie będzie trwała długo, z
przesiadkami, a jest ich dwie po drodze jakieś osiemnaście godzin. Odprawa
przebiega bezproblemowo, nie musimy martwić się o sprzęt wędkarski czy ważność
wiz, wyrobimy je już na Madagaskarze, a wędki czekają na nas na łodzi i po
małym co nieco wsiadamy do samolotu z nadzieją na wspaniałą wędkarską przygodę.
Lądowanie na niewielkim lotnisku w Nosy Be pilotowi nie
sprawiło żadnych problemów, przez bulaj samolotu widzę znajomy mizerny budynek
lotniska (ma być rozbudowywany, na zewnątrz są plakaty) w otoczeniu bujnej
tropikalnej roślinności. Tutaj nie ma rękawów, czy klimatyzowanych autobusów
odwożących pasażerów do terminala, tu jest trap i spacer po płycie lotniska do
miejsca odprawy.
Tym razem jest ona zorganizowana na zewnątrz budynku, co
tworzy jeszcze większy harmider niż zwykle. Wprawdzie więcej jest personelu,
ale to nie poprawia sytuacji, jedni z nich wydają wnioski wizowe, inni pomagają
je wypisywać, następni stawiają masę ważnych pieczątek i pobierają opłatę
wizową, a inni po prostu stoją, ale od wszystkich słychać jedno słowo „gift”.
Uprzedziłem chłopaków, aby mieli przy sobie jedynie drobne na opłatę wizową i
unikali dawania „giftów” i chyba się udało. Następnym sitem po wyjściu z
odprawy są tragarze, którzy oferują zaniesienie bagażu do samochodu, oczywiście
też za „gift”, a to, że do samochodu jest z reguły nie dalej niż 15-20 m i są
do dyspozycji darmowe wózki, których oni zresztą też używają, do przewiezienia
naszego bagażu, to już jakby mniej ważne. My unikamy także tej zasadzki, bo
niemalże przy samym wyjściu czeka na nas znajomy kierowca, pakujemy się, więc
do zdezelowanego, co tu ukrywać busa i ruszamy w drogę do hotelu po drodze
mijając typowe malgaskie klimaty, czyli mieszanina tandety i prowizorki z
przepięknymi krajobrazami.
Nie wiem czy jest tutaj jakieś ograniczenie
prędkości, ale i tak byłoby to bez sensu, ponieważ jakość tutejszych dróg
pozwala na rozwinięcie maksymalnej szybkości nie większej niż 50 km/h, a nocą
trzeba jechać maks jakieś 30 km/h inaczej wpakujemy się na pewno w jakąś dziurę
i będzie to koniec podróży. Po ponad godzinie jazdy, podczas której przebyliśmy
nie więcej niż 30 km (korków po drodze nie było) docieramy do naszego miejsca
bazowania. Na dworze wita nas urocza i jak zwykle śliczna Rosy, dziewczyna,
która w zasadzie zarządza tym miejscem, zawsze uśmiechnięta i pomocna we
wszystkim.
Sam hotel położony jest w bajecznym miejscu, bo na wysokim
klifie tuż nad brzegiem oceanu i w zasadzie wystarczy wyjść z pokoju, aby robić
bez żadnego fotoshopa zdjęcia do turystycznych folderów lub takie, że jak
wyślemy je znajomym to mogą już przestać nas lubić tak jak dotychczas. Lubię to
miejsce, bo oprócz widoków, panuje tutaj fajna, luźna, niemalże rodzinna
atmosfera.
Miejsce to przypomina bardziej bungalowy niż typowy hotel, pokoje są
czyste, a łóżka wygodne. Instalujemy się, więc w hotelu, ale mimo zmęczenia
nikt nie zamierza położyć się spać, szkoda dnia. Po odświeżeniu się jest plan, aby zejść na plaże i odwiedzić tutejszą restaurację. Zbieram, więc moją ekipę i w drogę. W restauracji w zasadzie nie ma stałego menu, wszystko zależy przede wszystkim od tego, co dostarczą miejscowi rybacy. Jednak dla mnie to nie jest wadą tego miejsca, a wręcz przeciwnie jego zaletą, dzięki temu wiemy, że wszystko jest pierwszej świeżości. Idziemy, więc niejako w nieznane. Dzisiaj mamy szczęście, właśnie są świeżutkie langusty, żal byłoby nie spróbować, tym bardziej, że u nas wydalibyśmy na to majątek. Będziemy grzeszyć, a co tam, zamawiamy cały półmisek langust z grilla i do tego Carpaccio z tuńczyka, tutejsze piwo, zwłaszcza zimne też nieźle smakuje i posiedziałoby się nieco dłużej, gdyby nie to, że jutro czas wyruszać na ryby, a i zmęczenie zaczyna wychodzić po tak długiej podróży. Nastroje jednak są bojowe, wszak to już jutro zaczynamy to, po co tutaj przyjechaliśmy – połowy wielkich ryb. C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz