środa, 27 czerwca 2018

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki



O tym, że Madagaskar jest wędkarskim rajem, którego próżno szukać gdzie indziej na świecie, wiedziałem już dawno z moich poprzednich wypraw i tego, że na pewno połowimy byłem pewien. Cóż z tego jak i tak noc przed wyjazdem miałem jak zwykle bezsenną, ale do tego chyba już muszę się przyzwyczaić. Spotkanie ustaliliśmy jak zwykle na lotnisku w Warszawie, to stąd ruszymy na tę trzecią, co do wielkości wyspę świata. 
Wszyscy stawili się karnie, większość nielicznej grupy stanowili weterani: Sławek i Piotrek byli już ze mną na Syberii, a Zbyszek wraca po raz kolejny ze mną na Madagaskar, on wie, gdzie można połowić, jedynie Czesiek rusza po raz pierwszy w daleki świat po wielką wędkarską przygodę, jego marzeniem jest żaglica, jak sam mówi, więcej ryb może nie być. Na szczęście jak na tą odległość podróż nie będzie trwała długo, z przesiadkami, a jest ich dwie po drodze jakieś osiemnaście godzin. Odprawa przebiega bezproblemowo, nie musimy martwić się o sprzęt wędkarski czy ważność wiz, wyrobimy je już na Madagaskarze, a wędki czekają na nas na łodzi i po małym co nieco wsiadamy do samolotu z nadzieją na wspaniałą wędkarską przygodę.
Lądowanie na niewielkim lotnisku w Nosy Be pilotowi nie sprawiło żadnych problemów, przez bulaj samolotu widzę znajomy mizerny budynek lotniska (ma być rozbudowywany, na zewnątrz są plakaty) w otoczeniu bujnej tropikalnej roślinności. Tutaj nie ma rękawów, czy klimatyzowanych autobusów odwożących pasażerów do terminala, tu jest trap i spacer po płycie lotniska do miejsca odprawy. 
Tym razem jest ona zorganizowana na zewnątrz budynku, co tworzy jeszcze większy harmider niż zwykle. Wprawdzie więcej jest personelu, ale to nie poprawia sytuacji, jedni z nich wydają wnioski wizowe, inni pomagają je wypisywać, następni stawiają masę ważnych pieczątek i pobierają opłatę wizową, a inni po prostu stoją, ale od wszystkich słychać jedno słowo „gift”. Uprzedziłem chłopaków, aby mieli przy sobie jedynie drobne na opłatę wizową i unikali dawania „giftów” i chyba się udało. Następnym sitem po wyjściu z odprawy są tragarze, którzy oferują zaniesienie bagażu do samochodu, oczywiście też za „gift”, a to, że do samochodu jest z reguły nie dalej niż 15-20 m i są do dyspozycji darmowe wózki, których oni zresztą też używają, do przewiezienia naszego bagażu, to już jakby mniej ważne. My unikamy także tej zasadzki, bo niemalże przy samym wyjściu czeka na nas znajomy kierowca, pakujemy się, więc do zdezelowanego, co tu ukrywać busa i ruszamy w drogę do hotelu po drodze mijając typowe malgaskie klimaty, czyli mieszanina tandety i prowizorki z przepięknymi krajobrazami. 
Nie wiem czy jest tutaj jakieś ograniczenie prędkości, ale i tak byłoby to bez sensu, ponieważ jakość tutejszych dróg pozwala na rozwinięcie maksymalnej szybkości nie większej niż 50 km/h, a nocą trzeba jechać maks jakieś 30 km/h inaczej wpakujemy się na pewno w jakąś dziurę i będzie to koniec podróży. Po ponad godzinie jazdy, podczas której przebyliśmy nie więcej niż 30 km (korków po drodze nie było) docieramy do naszego miejsca bazowania. Na dworze wita nas urocza i jak zwykle śliczna Rosy, dziewczyna, która w zasadzie zarządza tym miejscem, zawsze uśmiechnięta i pomocna we wszystkim.
Sam hotel położony jest w bajecznym miejscu, bo na wysokim klifie tuż nad brzegiem oceanu i w zasadzie wystarczy wyjść z pokoju, aby robić bez żadnego fotoshopa zdjęcia do turystycznych folderów lub takie, że jak wyślemy je znajomym to mogą już przestać nas lubić tak jak dotychczas. Lubię to miejsce, bo oprócz widoków, panuje tutaj fajna, luźna, niemalże rodzinna atmosfera.
Miejsce to przypomina bardziej bungalowy niż typowy hotel, pokoje są czyste, a łóżka wygodne. Instalujemy się, więc w hotelu, ale mimo zmęczenia nikt nie zamierza położyć się spać, szkoda dnia.
Po odświeżeniu się jest plan, aby zejść na plaże i odwiedzić tutejszą restaurację. Zbieram, więc moją ekipę i w drogę. W restauracji w zasadzie nie ma stałego menu, wszystko zależy przede wszystkim od tego, co dostarczą miejscowi rybacy. Jednak dla mnie to nie jest wadą tego miejsca, a wręcz przeciwnie jego zaletą, dzięki temu wiemy, że wszystko jest pierwszej świeżości. Idziemy, więc niejako w nieznane. Dzisiaj mamy szczęście, właśnie są świeżutkie langusty, żal byłoby nie spróbować, tym bardziej, że u nas wydalibyśmy na to majątek. Będziemy grzeszyć, a co tam, zamawiamy cały półmisek langust z grilla i do tego Carpaccio z tuńczyka, tutejsze piwo, zwłaszcza zimne też nieźle smakuje i posiedziałoby się nieco dłużej, gdyby nie to, że jutro czas wyruszać na ryby, a i zmęczenie zaczyna wychodzić po tak długiej podróży. Nastroje jednak są bojowe, wszak to już jutro zaczynamy to, po co tutaj przyjechaliśmy – połowy wielkich ryb. C.D.N.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz