Ja jak zwykle postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w
kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem
oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się
szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję
niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na
Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W
bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos
wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki,
jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy
jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku
chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a
w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy
ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz,
oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to
jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje
posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.
Poranek był przepiękny. Słońce jeszcze było poza horyzontem
z dołu oświetlając wysokie kłębiaste chmury. Większość ludzi fotografuje i zachwyca
się zachodami słońca, ale wschody są, co najmniej równie piękne, jak nie
piękniejsze, a może dzieje się tak, dlatego, że większość ludzi śpi o tej
porze? Nie wiedzą co tracą. Wschody i zachody słońca na Madagaskarze, tak jak w
całej strefie zwrotnikowej trwają krótko, a i różnice w długości dnia i nocy w
ciągu roku w zasadzie się nie zmieniają. Wschód mamy około 6:00 i zachód też o
6:00 tyle że wieczorem.
Pod pokładem zaczął się ruch, poranna toaleta i powolne
przygotowania do śniadania. Praktycznie jesteśmy już na łowisku i dzisiaj
teoretycznie wystarczy podnieść kotwicę i zaczynamy łowić. Teraz będziemy
poruszali się przez najbliższe dni wzdłuż tego oceanicznego wypłycenia, polując
na wielką rybę.
Ruszamy więc ciągnąc za sobą cztery wędki, dwie ze
sztucznymi przynętami na dużą rybę, dwie na Bonito, którego użyjemy jako
przynęty. Nie trzeba długo czekać i na pokładzie ląduje Bonito. Teraz jest
dylemat, czy przezbrajać się na żywą przynętę, czy dalej ciągnąć nasze sztuczne
kalmary w nadziei na branie. Postanawiamy zadziałać według metody „na dwoje
babka wróżyła” i jedną wędkę pozostawiamy tak jak jest, drugą zaopatrujemy w
dorodnego tuńczyka. Teraz pozostaje tylko czekać na rezultaty. Wspólnie z
Markiem, naszym kapitanem wypatrujemy ze sterówki miejsc, żerowania tuńczyków
lub żaglic i kierujemy nasz katamaran właśnie w tamta stronę. Miejsc takich,
gdzie woda zaczyna się gotować jest dosyć sporo, jedne się pojawiają inne
znikają, zanim zdołamy do nich dopłynąć, jedno jest pewne, ryba żeruje, a to
dobry znak. Gdy tak wypatrujemy żerowisk, nagle słyszę krzyk Piotra – „Jest!”,
który oznacza oczywiście branie. Stopujemy naszą łódź, ja lecę na rufę, zobaczyć
co się dzieje. Wędka Piotrka jest już mocno wygięta, a gruba plecionka rozwija
się ze szpuli kołowrotka z charakterystycznym świstem, to dobry znak.
W takim
momencie wędkarzowi pozostaje jedno – czekać aż ryba się nieco zmęczy i
wyhamuje, dopiero potem można coś zacząć robić. Wreszcie ryba stanęła, tak
naprawdę, nie wiadomo ile plecionki wysnuła, ale myślę, że spokojnie ze sto
pięćdziesiąt metrów. Piotrek zaczyna pompować zwijając jednocześnie fachowo
żyłkę na szpulę kołowrotka, odzyskując metr po metrze. Wreszcie jest, w dali w
odległości około stu pięćdziesięciu, a może dwustu metrów widzimy wyskakującą z
wody żaglicę. Wszyscy jak jeden zgromadzeni na rufie wydajemy jak na komendę
jeden dźwięk – Wow! Piotrek szybko wybiera luz, bo okazuje się że żaglica
postanawia płynąć w naszą stronę, w pewnym momencie mówiąc: „Chyba zeszła”,
„Piotrek kręć szybko!” _ krzyczę i w tym momencie wędka znowu się napina i
wiadomo, że ryba ciągle siedzi na haku. Później jest jeszcze kilka odjazdów,
kilka postojów, momentów, gdy ryba staje bokiem rozpinając swoją olbrzymią
płetwę grzbietową i znowu piękne wyskoki spod wody, salta i świece, tym razem
już nieco bliżej naszej łodzi. Po około 25 minutach walki widać, że i ryba i
wędkarz są zmęczeni. Piotrek doholowuje rybę do naszej rufy, teraz już widać w
tej cudownie przezroczystej i niemalże turkusowej wodzie, że jest to spora
żaglica. Gerard jest odpowiedzialny za wyciągnięcie jej na pokład, a to
niełatwe zadanie, jednak on jest w tym mistrzem i zawsze patrzę na niego z podziwem
takich momentach, dlatego jestem pewien, że uda mu się i tym razem. W momencie wyciągania takiego olbrzyma z wody bardzo ważna jest współpraca pomiędzy nim a wędkarzem. Najważniejszym zadaniem wędkarza oprócz doholowania ryby w odpowiednie miejsce na rufie łodzi, otwarcie kabłąka kołowrotka w odpowiednim momencie, od tego zależy bezpieczeństwo osoby, która podbiera rybę, ale i samej ryby, tym bardziej, że tutaj nie mamy do czynienia z haczykami na uklejkę, ale z potężnymi i ostrymi jak brzytwa hakami. Tym razem jednak wszystko poszło sprawnie, zarówno Gerard jak i Piotrek spisali się na medal, ryba po krótkiej szamotaninie leżała na pokładzie. Na szczęście była w takiej kondycji, że można było zrobić krótką sesję zdjęciową, po której wróciła do wody.
Łowimy dalej, teraz kolej na Sławka, który na szczęście nie
musiał czekać zbyt długo, za jakieś pół godziny kolejna żaglica ląduje na
naszym pokładzie. W międzyczasie zmieniamy pozostałe dwie wędki do tej pory
łowiące nam Bonito i uzbrajamy je w wobblery. Też nie trzeba długo czekać na
efekty, na łodzi pojawiają się takie gatunki jak barrakuda i o dziwo, co dla
mnie też było zaskoczeniem belona, na którą właśnie w maju jeżdżę na bałtycką
plażę. Śmiejemy się, że trzeba było jechać na koniec świata, aby złapać naszą
belonę, ale to miły przyłów. W międzyczasie pojawia się też rekin, co często
nie jest dobrą wróżbą, ale na szczęście chyba tylko jeden i wszystko wraca do
normy. Na wobblery brania są właściwie co chwila, bo nasze przynęty upodobały
sobie też duże bonito i lucjany, co sprawiało chłopakom niesamowitą frajdę.
Znowu branie na dużą wędkę, tym razem wiem, że to nie
żaglica. Ryba muruje do dna i zmienia non stop kierunek ucieczki. Są dwie
możliwości albo znowu rekin, oby nie, albo tuńczyk. Tuńczyki w zasadzie
wszystkie, nawet te małe każdemu wędkarzowi sprawiają ogromną frajdę, bo po
pierwsze jest to cenione trofeum wędkarskie, ale także i ryba bardzo waleczna,
ta torpeda potrafi wykończyć nie jednego wędkarza swą siłą i wytrzymałością. Dlatego
też z zainteresowaniem patrzyliśmy co też ukaże się przy naszej burcie. Na
szczęście był to dogtooth, jego piękny wrzecionowaty błękitno srebrny kształt
zaczął przebijać się gdzieś na głębokości dziesięciu metrów w tej
przezroczystej wodzie. Widać było jak chodzi i walczy pod wodą, próbując skryć
się pod dnem naszej łodzi. Tuńczyk nie był olbrzymem jak na swój gatunek, ale
ważył na pewno ponad 30 kg. Zwycięzcą w tej walce tym razem okazał się Czesiek,
który już teraz miał na swym koncie wymarzoną żaglicę, rekina i tuńczyka, nie
licząc oczywiście pozostałych pomniejszych gatunków. Jak sam powiedział „Tego
się nie spodziewałem, marzyłem tylko o żaglicy, a dostałem o tyle więcej” –
Czesiek nie wiedział, że to dopiero początek wyprawy. Przed nami było jeszcze
trzy dni łowienia.
Wieczorem, po zakotwiczeniu na rafie, jak zwykle zaczęliśmy
połowy nocne. Niespodzianki nie było, znowu ryby brały jak szalone. Teraz
jednak nie było już takiego tłoku i parcia na wędkowanie jak dnia poprzedniego.
Zbyszek jak zwykle nie dawał za wygraną i co chwila wyciągał coś ładnego.
Przebojem wieczoru był fajny granik wyciągnięty właśnie przez niego. Ryba to
tak brzydka, że aż piękna a przy tym niesamowicie waleczna. Ja też złapałem się
za wędkę i co chwila wyciągałem a to większe, a to mniejsze klejnociki. Jedno
branie natomiast miałem fantastyczne, jak przypuszczam duży
granik, z którym
niestety nie miałem szans. Branie było tak silne, że niemalże wyrwało mi wędkę
z rąk, hamulec miałem jak zwykle ustawiony dosyć mocno, tutaj żartów nie ma.
Ryba natychmiast zaczęła murować do dna jednocześnie wchodząc pod dno łodzi nie
dając mi żadnych szans, wędkę miałem wygiętą do granic możliwości i jedyne, co
mogłem zrobić to czekać na jej błąd. Nie doczekałem się, po jakiś dwóch
minutach było po walce, mocna gruba plecionka przetarła się gdzieś o rafę i
tyle, ale adrenalinę mi podniosła i za to dzięki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz