Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madagaskar 2018. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madagaskar 2018. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 lipca 2018

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (3)



Ja jak zwykle postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki, jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz, oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.
Poranek był przepiękny. Słońce jeszcze było poza horyzontem z dołu oświetlając wysokie kłębiaste chmury. Większość ludzi fotografuje i zachwyca się zachodami słońca, ale wschody są, co najmniej równie piękne, jak nie piękniejsze, a może dzieje się tak, dlatego, że większość ludzi śpi o tej porze? Nie wiedzą co tracą. Wschody i zachody słońca na Madagaskarze, tak jak w całej strefie zwrotnikowej trwają krótko, a i różnice w długości dnia i nocy w ciągu roku w zasadzie się nie zmieniają. Wschód mamy około 6:00 i zachód też o 6:00 tyle że wieczorem.  
Pod pokładem zaczął się ruch, poranna toaleta i powolne przygotowania do śniadania. Praktycznie jesteśmy już na łowisku i dzisiaj teoretycznie wystarczy podnieść kotwicę i zaczynamy łowić. Teraz będziemy poruszali się przez najbliższe dni wzdłuż tego oceanicznego wypłycenia, polując na wielką rybę.   

Ruszamy więc ciągnąc za sobą cztery wędki, dwie ze sztucznymi przynętami na dużą rybę, dwie na Bonito, którego użyjemy jako przynęty. Nie trzeba długo czekać i na pokładzie ląduje Bonito. Teraz jest dylemat, czy przezbrajać się na żywą przynętę, czy dalej ciągnąć nasze sztuczne kalmary w nadziei na branie. Postanawiamy zadziałać według metody „na dwoje babka wróżyła” i jedną wędkę pozostawiamy tak jak jest, drugą zaopatrujemy w dorodnego tuńczyka. Teraz pozostaje tylko czekać na rezultaty. Wspólnie z Markiem, naszym kapitanem wypatrujemy ze sterówki miejsc, żerowania tuńczyków lub żaglic i kierujemy nasz katamaran właśnie w tamta stronę. Miejsc takich, gdzie woda zaczyna się gotować jest dosyć sporo, jedne się pojawiają inne znikają, zanim zdołamy do nich dopłynąć, jedno jest pewne, ryba żeruje, a to dobry znak. Gdy tak wypatrujemy żerowisk, nagle słyszę krzyk Piotra – „Jest!”, który oznacza oczywiście branie. Stopujemy naszą łódź, ja lecę na rufę, zobaczyć co się dzieje. Wędka Piotrka jest już mocno wygięta, a gruba plecionka rozwija się ze szpuli kołowrotka z charakterystycznym świstem, to dobry znak.
W takim momencie wędkarzowi pozostaje jedno – czekać aż ryba się nieco zmęczy i wyhamuje, dopiero potem można coś zacząć robić. Wreszcie ryba stanęła, tak naprawdę, nie wiadomo ile plecionki wysnuła, ale myślę, że spokojnie ze sto pięćdziesiąt metrów. Piotrek zaczyna pompować zwijając jednocześnie fachowo żyłkę na szpulę kołowrotka, odzyskując metr po metrze. Wreszcie jest, w dali w odległości około stu pięćdziesięciu, a może dwustu metrów widzimy wyskakującą z wody żaglicę. Wszyscy jak jeden zgromadzeni na rufie wydajemy jak na komendę jeden dźwięk – Wow! Piotrek szybko wybiera luz, bo okazuje się że żaglica postanawia płynąć w naszą stronę, w pewnym momencie mówiąc: „Chyba zeszła”, „Piotrek kręć szybko!” _ krzyczę i w tym momencie wędka znowu się napina i wiadomo, że ryba ciągle siedzi na haku. Później jest jeszcze kilka odjazdów, kilka postojów, momentów, gdy ryba staje bokiem rozpinając swoją olbrzymią płetwę grzbietową i znowu piękne wyskoki spod wody, salta i świece, tym razem już nieco bliżej naszej łodzi. Po około 25 minutach walki widać, że i ryba i wędkarz są zmęczeni. Piotrek doholowuje rybę do naszej rufy, teraz już widać w tej cudownie przezroczystej i niemalże turkusowej wodzie, że jest to spora żaglica. Gerard jest odpowiedzialny za wyciągnięcie jej na pokład, a to niełatwe zadanie, jednak on jest w tym mistrzem i zawsze patrzę na niego z podziwem takich momentach, dlatego jestem pewien, że uda mu się i tym razem.
W momencie wyciągania takiego olbrzyma z wody bardzo ważna jest współpraca pomiędzy nim a wędkarzem. Najważniejszym zadaniem wędkarza oprócz doholowania ryby w odpowiednie miejsce na rufie łodzi, otwarcie kabłąka kołowrotka w odpowiednim momencie, od tego zależy bezpieczeństwo osoby, która podbiera rybę, ale i samej ryby, tym bardziej, że tutaj nie mamy do czynienia z haczykami na uklejkę, ale z potężnymi i ostrymi jak brzytwa hakami. Tym razem jednak wszystko poszło sprawnie, zarówno Gerard jak i Piotrek spisali się na medal, ryba po krótkiej szamotaninie leżała na pokładzie. Na szczęście była w takiej kondycji, że można było zrobić krótką sesję zdjęciową, po której wróciła do wody.
Łowimy dalej, teraz kolej na Sławka, który na szczęście nie musiał czekać zbyt długo, za jakieś pół godziny kolejna żaglica ląduje na naszym pokładzie. W międzyczasie zmieniamy pozostałe dwie wędki do tej pory łowiące nam Bonito i uzbrajamy je w wobblery. Też nie trzeba długo czekać na efekty, na łodzi pojawiają się takie gatunki jak barrakuda i o dziwo, co dla mnie też było zaskoczeniem belona, na którą właśnie w maju jeżdżę na bałtycką plażę. Śmiejemy się, że trzeba było jechać na koniec świata, aby złapać naszą belonę, ale to miły przyłów. W międzyczasie pojawia się też rekin, co często nie jest dobrą wróżbą, ale na szczęście chyba tylko jeden i wszystko wraca do normy. Na wobblery brania są właściwie co chwila, bo nasze przynęty upodobały sobie też duże bonito i lucjany, co sprawiało chłopakom niesamowitą frajdę.
Znowu branie na dużą wędkę, tym razem wiem, że to nie żaglica. Ryba muruje do dna i zmienia non stop kierunek ucieczki. Są dwie możliwości albo znowu rekin, oby nie, albo tuńczyk. Tuńczyki w zasadzie wszystkie, nawet te małe każdemu wędkarzowi sprawiają ogromną frajdę, bo po pierwsze jest to cenione trofeum wędkarskie, ale także i ryba bardzo waleczna, ta torpeda potrafi wykończyć nie jednego wędkarza swą siłą i wytrzymałością. Dlatego też z zainteresowaniem patrzyliśmy co też ukaże się przy naszej burcie. Na szczęście był to dogtooth, jego piękny wrzecionowaty błękitno srebrny kształt zaczął przebijać się gdzieś na głębokości dziesięciu metrów w tej przezroczystej wodzie. Widać było jak chodzi i walczy pod wodą, próbując skryć się pod dnem naszej łodzi. Tuńczyk nie był olbrzymem jak na swój gatunek, ale ważył na pewno ponad 30 kg. Zwycięzcą w tej walce tym razem okazał się Czesiek, który już teraz miał na swym koncie wymarzoną żaglicę, rekina i tuńczyka, nie licząc oczywiście pozostałych pomniejszych gatunków. Jak sam powiedział „Tego się nie spodziewałem, marzyłem tylko o żaglicy, a dostałem o tyle więcej” – Czesiek nie wiedział, że to dopiero początek wyprawy. Przed nami było jeszcze trzy dni łowienia.
Wieczorem, po zakotwiczeniu na rafie, jak zwykle zaczęliśmy połowy nocne. Niespodzianki nie było, znowu ryby brały jak szalone. Teraz jednak nie było już takiego tłoku i parcia na wędkowanie jak dnia poprzedniego. Zbyszek jak zwykle nie dawał za wygraną i co chwila wyciągał coś ładnego. Przebojem wieczoru był fajny granik wyciągnięty właśnie przez niego. Ryba to tak brzydka, że aż piękna a przy tym niesamowicie waleczna. Ja też złapałem się za wędkę i co chwila wyciągałem a to większe, a to mniejsze klejnociki. Jedno branie natomiast miałem fantastyczne, jak przypuszczam duży
granik, z którym niestety nie miałem szans. Branie było tak silne, że niemalże wyrwało mi wędkę z rąk, hamulec miałem jak zwykle ustawiony dosyć mocno, tutaj żartów nie ma. Ryba natychmiast zaczęła murować do dna jednocześnie wchodząc pod dno łodzi nie dając mi żadnych szans, wędkę miałem wygiętą do granic możliwości i jedyne, co mogłem zrobić to czekać na jej błąd. Nie doczekałem się, po jakiś dwóch minutach było po walce, mocna gruba plecionka przetarła się gdzieś o rafę i tyle, ale adrenalinę mi podniosła i za to dzięki.

środa, 27 czerwca 2018

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (2)


Poranek na Madagaskarze to moja ulubiona pora dnia. Słońce jest jeszcze nisko, a powietrze jest rześkie i po prostu chce się żyć. Rano często też gromadzą się chmury nad oceanem, sprawiając wielokrotnie mylne wrażenie, że zacznie padać, jednak nic takiego się nie dzieje, gdy słońce wstaje wyżej chyba uciekają przed jego żarem i chowają się gdzieś za horyzontem. Dzisiaj jednak wyruszamy na pięć dni i nocy na Ocean, dlatego dyscyplinuję moją ekipę, szybkie śniadanie i w morze. Tutaj na całe szczęście odpada nam problem taszczenia i przygotowywania sprzętu wędkarskiego, na katamaranie już wszystko na nas czeka.
Mamy piękna pogodę, a katamaran czeka zacumowany daleko w zatoce, gdy dopływamy do niego łodzią, z daleka rozpoznaję Gerarda i Dudu, stojących na pokładzie, Mark pewnie jest w środku. To fajna chwila, kiedy wraca się do dobrych znajomych, gdzieś na końcu świata, po to, aby włóczyć się z nimi znowu po oceanie. Witam i ściskam się z nimi serdecznie, z messy wychodzi też Mark – nasz kapitan i jednocześnie doskonały wędkarz. Czas rozmieścić moją załogę w kabinach, to teraz przez najbliższe dni jest ich dom. Odpalamy silnik i hej przygodo! 

Pierwszym zadaniem jest dopłynięcie do oddalonego o około 80 km od brzegu łowiska. To tam na wypłyceniu na środku Oceanu Indyjskiego będziemy szukać wielkich ryb. Zadaniem numer dwa jest złapanie przynęty, niedużego, ale walecznego Bonito. Wypuszczamy, więc dwie wędki z przynętami na tego niewielkiego tuńczyka. Moje Chłopaki mimo zmęczenia nie mają ochoty na sen, zwiedzają łódź, delektują się widokiem na ocean i powoli znikający ląd, jednocześnie obserwując wędki. Tymczasem Bubu – nasz niezastąpiony kucharz przygotowuje lunch, ma być podobno gulasz z zebu z makaronem i jakiś deser. Co do samego Bubu, to jest to postać nietuzinkowa. Gdy pierwszy raz go spotkałem i okazało się, że to on jest kucharzem, przyznam się, że miałem wątpliwości. Bubu z wyglądu przypomina chłopczyka, chudziutki, miły i uśmiechnięty, ale co taki może ugotować dla zgrai facetów? O, jakże się myliłem! Właściwie do dziś nie wiem, kiedy i jak on to robi, bo nie stoi cały dzień w kambuzie, Bubu od czasu do czasu, coś obierze, coś pokroi, coś bulgocze na jego kuchni, a efekty są zawsze zaskakujące i wspaniałe. Tak było i tym razem, gulasz z zebu okazał się znakomity, do tego masa warzyw, a na deser banan na gorąco w karmelu. Czyż można chcieć więcej na lunch? 

Pierwsze branie jak zwykle wywołało emocje u wszystkich, także u mnie. Pierwszą rybkę pozwoliliśmy wyholować Cześkowi, który z wypiekami na twarzy mówił: „Rybka niby mała, ale ciągnie jak diabli”, był to oczywiście bonito, który stanowi przynętę na wiele gatunków tutejszych ryb. Teraz przyszedł czas na polowanie typu big game, czyli na wielką rybę. Za moment, więc mieliśmy wyrzucone już dwie wędki uzbrojone w przynęty i olbrzymie, ostre jak brzytwa haki. Plan nasz był taki, że polujemy na żaglicę lub tuńczyka, no w ostateczności barakuda też może być. Wędkarz jednak ma swoje plany, a życie pisze swoje, tak było i tym razem.

 Monotonny głos silnika i miarowe długie oceaniczne kołysanie powoli zaczęło usypiać naszą czujność na rufowym pokładzie. Pierwsze duże branie było jak grzmot, który wyrywa człowieka z letargu i błogostanu. Podleciałem pierwszy do wędki, odczekałem, zaciąłem, jest! Wołam Cześka i oddaję mu wędkę, to on miał łowić pierwszy. Czesiek przejmuje potężne wędzisko i zaczyna holować rybę, a właściwie to ona zaczyna holować Cześka, gruba plecionka raz na jakiś czas zatrzymuje się na kołowrotku, aby za chwilę znowu zacząć się wysnuwać. Co Czesiek zdobędzie kilka metrów, to za chwilę musi to oddać rybie. W tym momencie już wiem, że nie jest to wymarzona przez niego żaglica, to mogą być dwie rzeczy: albo fajny tuńczyk, albo rekin. Na nieszczęście Cześka okazał się to rekin. Walka z nim trwała dobre dwadzieścia minut. Czesiek pierwszy raz miał do czynienia z taką rybą i powiem, że chyba były takie momenty, że żeby nie nasza obecność, to rzuciłby tą wędkę i dał sobie spokój. W każdym razie wyglądał jak z krzyża zdjęty, ale jak ochłonął i zobaczył swoją bestię przy burcie, to ukazał mi się inny obraz, obraz Cześka szczęśliwego i spełnionego.  

Rekin to fajna i waleczna zdobycz, potrafi umęczyć człowieka jak rzadko która ryba, jednak zazwyczaj oznacza to jedno – jest ich więcej. Tak było i tym razem, brania następowały często, w zasadzie jedno po drugim i znowu kolejna męczarnia, aby podholować zbója do burty i wypuścić. Straciliśmy też przy tym sporo haków i przynęt. Na pokład wzięliśmy tylko jednego z tych morskich rozbójników, po to, aby zrobić parę pamiątkowych fotek. Podnoszenie na pokład rekina, to co tu dużo mówić to dosyć niebezpieczna sprawa, żywotne to, silne, a o podchodzeniu z ręką w pobliże jego ząbków lepiej nie wspominać. Rekiny też zazwyczaj oznaczają to, że prawdopodobnie tutaj nie złapiemy innej ryby, są szybsze, bardziej żarłoczne i powodują ze względu na swoje ząbki duże straty w sprzęcie podczas wędkowania, potrafią momentalnie przegryźć fluorokarbonowy przypon na marlina i uciec z przynętą. Czasami, w takim rekinim towarzystwie trafi się też inna ryba, przeważnie jest to tuńczyk, jednak często, a właściwie za każdym niemal razem jest on atakowany podczas holu właśnie przez rekiny i na pokład wyciągamy tylko sam łeb pięknego tuńczyka. Tak było i tym razem. Nie było sensu dalej toczyć tej nierównej walki i postanowiliśmy przerwać wędkowanie i ruszyć dalej po coś cenniejszego. Jutro przecież też jest dzień.

Wieczorem dotarliśmy do kotwicowiska, jak zwykle towarzyszył nam przepiękny zachód słońca na pełnym oceanie, żadnej innej łodzi w pobliżu, tylko my i woda. Jeszcze tylko pozostało nam przezbroić sprzęt i czas rozpocząć wieczorne wędkowanie. W skrzyni pozostało nam parę bonito, które teraz posłużą za wspaniałą przynętę. Wędki to w zasadzie zwykła gruntówka, oczywiście ciężkiego kalibru, bo i ryby tutaj bywają poważne. Zazwyczaj to rybki o wadze około 2-3 kg, ale trafiają się też takie i po kilkadziesiąt na ten sam zestaw, także trzeba być przygotowanym. A i te małe dają porządnie w kość, waleczność tutejszych ryb jest niesamowita, tutaj pod wodą po prostu toczy się regularna wojna. Prawdę mówiąc uwielbiam to nocne wędkowanie, brania są w zasadzie co chwila, wystarczy spuścić przynętę w pobliże dna i od razu jest atakowana. Zacinać trzeba niemalże błyskawicznie, w przeciwnym razie tracimy przynętę i zostajemy z pustym haczykiem. Praktycznie, co chwila przy pewnej wprawie holujemy coś do góry i za każdym razem jest to niespodzianka, bo albo ryba imponuje wielkością i walecznością, albo niesamowitymi barwami lub kształtem.
Tym razem zadaniem było, pomiędzy dobrą zabawą i co chwilę robioną sesja fotograficzną z jakimś rybim cudeńkiem, złowienie kilku Red Snapper, czyli Lucjanów Czerwonych na kolację. Red Snapper jest powiem szczerze jedną z najsmaczniejszych ryb jakie jadłem, sam jej wygląd jest urzekający, piękny czerwony kolor łuski, regularny okoniowaty kształt i białe mięso o niesamowitym smaku. Podczas poprzednich wypraw zawsze hitem był właśnie Czerwony Lucjan przygotowywany przez Bubu, smażony na patelni z chili i innymi przyprawami o niesamowitym smaku i zapachu. Zadanie złowienia kilku Lucjanów okazało się banalnie proste, już po około kilkunastu minutach łowienia mieliśmy ich tyle, że reszta wracała do wody. Zresztą brania następowały non stop i początkowo zabrakło dla mnie miejsca na pokładzie, abym też mógł połowić, ale oczywiście to nie był żaden problem, cieszyłem się z radości, jaką chłopakom sprawiało to wieczorne wędkowanie, służąc, jako fotograf, co chwila obsługując czyjś aparat, telefon lub kamerę. Zabawa jednym słowem była przednia. Po około godzinie grupa jednak zaczęła się przerzedzać, co jakiś czas ktoś odchodził mówiąc: „Idę, już mnie łapy bolą od tych ryb” , a pomyśleć, że przed wyjazdem co niektórzy z nich pytali, czy będzie można łowić całą noc? Na polu boju został jedynie Zbyszek, który nie odpuszczał, od wędki oderwało go dopiero zaproszenie na kolację i wspaniałego Lucjana Czerwonego.

Ja jak zwykle, postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki, jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz, oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.