poniedziałek, 16 lipca 2018

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (4)

Rano po podniesieniu kotwicy płyniemy wzdłuż znanego nam wypłycenia, które cięgnie się kilometrami gdzieś na środku oceanu. To tutaj gromadzi się najwięcej ryb. Te małe przyciągają duże drapieżniki, tworząc jedno z najpiękniejszych wędkarsko miejsc na naszej planecie. Dzisiaj w naszej włóczędze za wielką rybą towarzyszą nam delfiny. Początkowo widzimy kilka, gdzieś w oddali, jakby popisujące się przed nami, wyskakują z wody, robią salta i fikołki. Widać na pierwszy rzut oka, że nie robią tego w jakimś konkretnym celu, że po prostu doskonale się bawią. Po jakimś czasie stado podpływa w pobliże naszej łodzi i towarzyszy nam przed dziobem przez dosłownie kilkadziesiąt minut. Wtedy zapominamy o wędkowaniu i wszyscy gromadzimy się na dziobie, obserwując te szczęśliwe zwierzęta, które nie wiadomo, czemu od wieków upodobały sobie być blisko i popisywać się przed żeglarzami, rybakami, a teraz przed nami. Dlaczego to robią? Przecież tak wiele nas dzieli? A mimo wszystko, gdy patrzę na te cudowne stworzenia, czuję jakąś prymitywną więź i to, że mimo różnic jesteśmy z tego samego świata.
Pogoda jest przepiękna, ocean dosłownie płaski jak stół, jedynie niewielka martwa fala kołysze nas ospale. Tym łatwiej w tej chwili znaleźć miejsca, gdzie żerują ryby. Wypatruję takich miejsc tradycyjnie ze sterówki i dzisiaj jest ich tak wiele wokół nas, że trudno się zdecydować. Co chwila pojawiają się nowe i woda zaczyna się dosłownie gotować, to dobry znak. Tym razem do wody idą duże wobblery plus kalmary. Rezygnujemy na razie z połowu na bonito, zawierzając nasze szczęście myśli i inwencji konstruktorów współczesnych przynęt wędkarskich. Jak zwykle na nasze wobblery kuszą się najpierw duże bonito, ale raczej nie o to nam chodzi. Pośród
małych tunków, trafia się fajna latająca ryba, na dużych wędkach na razie jest spokój. Coś jednak zaczyna się zmieniać na małych jest nareszcie mocne branie na jednej z nich. Widać na pierwszy rzut oka, że to nie jest mała rybka. Do wędki doskakuje Sławek i podejmuje walkę z rybą. Po chwili podobne branie na drugiej wędce, tym razem Piotrek. W tym momencie mamy dwie wędki na rufie walczące z prawdopodobnie niezłymi okazami. W takim wypadku nie pozostaje nic innego, jak zwinąć pozostałe dwie wędki i mieć nadzieję, że Sławek i
Piotrek się nie poplączą. Obaj są zaprawionymi w bojach wędkarzami, także jest nadzieja. Jednak obie ryby nie dają łatwo za wygraną, mam nadzieję, że to nie rekiny, ale w tym momencie jeszcze zbyt wcześnie, aby o tym przesądzać. Pierwsza poddaje się zdobycz Piotrka, w głębinie majaczy piękny srebrny tuńczyk, teraz trzeba zadbać, aby nie dać mu iść pod dno łodzi. Piotrek jednak nie daje rybie na to większych szans i prawidłowo podholowuje rybę pod samą rufę. W międzyczasie Sławek też robi postępy i widać też jego zdobycz w odmętach, to też tuńczyk i to, jaki, piękny dogtooth tuna ląduje na pokładzie. Mamy piękny dublet! Będzie co świętować. Oczywiście sesja wędkarska, tym razem i ja chcę w tym uczestniczyć i klękam pomiędzy Piotrem i Sławkiem i ich piękną zdobyczą.
Po chwili radości, gdy emocje nieco opadły, wędki wracają do wody w poprzednim układzie. Na małą wędkę atakuje niezła barrakuda, jej haczykowate i ostre jak igły zęby zawsze budzą respekt i stanowią piękny motyw do zrobienia fajnych zdjęć. Tymczasem mamy branie też na dużej wędce, mocne szarpnięcie, później drugie, jednak zaciąć ryby się nie udaje. Wyciągamy zestaw i jak zwykle oceniamy czy jeszcze nadaje się do tego, aby go wyrzucić. Na grubym fluorokarbonie widzimy charakterystyczne ślady zębów marlina, przypon jest porysowany na sporej długości, nie mamy wątpliwości, że to był właśnie marlin, szkoda, ale właśnie na tym polega wędkarstwo, raz na wozie, raz pod wozem.
Wracamy do wersji z żywymi bonito. Po to, aby przynęta była skuteczna ryba musi być żywa, czyli delikatnie wyciągnięta z wody, jak najmniej wymęczona trafia na drugą wędkę, jako przynęta na big game. Z małymi tuńczykami nie ma kłopotu, jest ich tutaj cała masa, dlatego zmiana sposobu wędkowania trwa dosłownie chwilę i znowu trolingujemy za wielką rybą. W zasadzie kręcimy się w jednym miejscu, bo zarówno zapisy na echosondzie, jak i to co dzieje się na powierzchni wody przekonuje nas, że nie ma co szukać lepszego miejsca. Po kilku niewielkich kółeczkach mamy dwa brania na dużych wędkach niemalże jednocześnie. Tym razem do boju staje Sławek i Czesiek i znowu jest problem, aby wędki się nie splątały. Żaglice, nie murują do dna i pierwsze co robią to starają się uciec jak najdalej od tego co ich trzyma. Piękny widok na rufie, gdy obie wędki gną się pod naporem ryby, mam nadzieję na kolejny dublet tego dnia i po raz nie wiem który nabieram przekonania, że Madagaskar to jedno z najbardziej fantastycznych miejsc do wędkowania na świecie. Tak się jednak nie stało, swoją żaglicę pod rufę zdołał doholować tylko Czesiek, więc drugiego dubletu nie będzie. Jakiś czas później mamy jeszcze dwie żaglice w tym prawdziwego giganta, którego wyciągnął Piotrek. Trafia się nam też prawdziwa perełka i rarytas – przepięknie ubarwiona koryfena.   

Przed wieczorem próbujemy zejść na płytszą wodę by tam połowić inną metodą. Speed jigging i slow jigging to dwie metody, które tutaj już nie raz dawały nam znakomite efekty. Przede wszystkim inna metoda, inne ryby, dlatego też postanawiamy coś zmienić w naszym wędkowaniu. Metody te stosuje się przede wszystkim przy połowach ryb dennych i pelagicznych, takich jak graniki, trewale, snappery i kilka innych ciekawych gatunków.
Pierwsza z tych metod, czyli szybki jogging, polega na bardzo szybkim wyciąganiu przynęty z dna i jest co tu dużo mówić dość wyczerpująca ale za to skuteczna, druga to wolny jogging, gdzie używa się przynęt o nieco innym kształcie i jak sama nazwa wskazuje nie wymaga tak szybkiego wyciągania przynęty ku powierzchni. Tym razem jednak, mimo fajnych zapisów na echosondzie ryby nie reagują ani na szybki ani na wolny jogging. Prawdopodobnie jest to spowodowane pełnią księżyca, ale tego tak naprawdę nikt nie wie, ponieważ podczas nocnego łowienia ryby atakują jak szalone i znowu mamy wspaniałą zabawę i co tu dużo gadać ucztę na kolację.
Rano budzimy się z myślą, że to nasz ostatni dzień na morzu i czas wracać. Postanawiamy, że spróbujemy jeszcze jednej metody – poppingu. Podczas łowienia ta metodą używa się przynęt pływających zwanych popperami. Sposób łowienia nie należy do łatwych i wymaga nieco treningu, siły i sprytu, tym bardziej, że same przynęty ważą co najmniej około 150g, trzeba tym daleko rzucić, a potem też nie jest lekko, bo prowadzenie poppera, aby było skuteczne musi być agresywne, do tego jeszcze dodajmy równowagę, którą musimy utrzymywać. Nagrodą za wysiłek są natomiast spektakularne brania wielkich ryb z powierzchni wody. Ponieważ łowimy na przynętę, która cały czas jest prowadzona po powierzchni wody możemy obserwować całą akcję, która bardzo często składa się z kilku ataków podczas jednego prowadzenia przynęty. Wielokrotnie dzieje się tak, że ta sama ryba, kilkukrotnie minie przynętę, a następnie ją goni i znowu atakuje, a my to wszystko możemy obserwować na własne oczy. Suma summarum do poppingowania zostało nas trzech, reszta wolała się przyglądać, ale opłaciło się. Podczas niecałej godziny złowiliśmy parę
fajnych sztuk, między innymi GT, barakudy i koryfenę zwaną też Mahi Mahi i popłynęliśmy dalej.
Kończąca się wyprawa skłania do przemyśleń i podsumowań, tak jest i tym razem. Ilość złowionych ryb podczas wyprawy jak ich jakość sprawia, że po raz kolejny mogę myśleć o sukcesie, ale przecież to nieważne co ja myślę na ten temat, ważne co myślą ci, którzy mi zawierzyli. Patrzę na nich wszystkich,   Czesiek, który marzył o żaglicy dostał ich dwie plus duży bonus w postaci innych gatunków. Piotrek, który złowił największą żaglicę, już teraz wie ile i jakich przynęt zabierze tutaj następnym razem. Sławek, współautor pięknego tuńczykowego dubleta, odnalazł się w poppingu, którego spróbował pierwszy raz w życiu, a Zbyszek, który jest tutaj ze mną po raz drugi, mówi, że jak zwykle było zajebiście. Każdy z nich złapał po co najmniej kilka dużych trofeów, plus do tego całą masę rafowych cudeniek. Załoga jak zwykle spisała się też znakomicie, a Bubu dopieszczał nas a to Carpaccio z tuńczyka, stekami z zebu, krewetkami, czy świetnym spaghetti, na deser podając na przykład marakuję w cieście.
rozmawiam z nimi i wiem, że chociaż dzisiaj już są zmęczeni to każdy z nich dostał to, po co tutaj przyjechał.
Wyprawy tego typu, oprócz walorów czysto wędkarskich, bo przecież to jest główny powód tego, że ruszamy gdzieś na koniec świata, mają też tą wielką zaletę, że spotykają się ludzie zupełnie obcy, którzy nigdy w innych warunkach by się nie spotkali. Fantastyczne jest to, że bardzo często spotykamy się jako zupełnie obcy ludzie na Okęciu w Warszawie, a wracamy na to samo Okęcie bogatsi o zupełnie nowe znajomości, a niekiedy długoletnie przyjaźnie. Tak będzie chyba i tym razem, ponieważ humor i fantastyczna atmosfera towarzyszą nam przez cały czas.
Gdzieś w dali zaczyna majaczyć zarys lądu, to znak, że wracamy. Pełni wrażeń, jednak marzymy już o postawieniu nogi na stałym lądzie, o wyspaniu się w normalnym łóżku, chociaż wiem, że po jakimś czasie znowu zacznie mnie nosić, aby wrócić tutaj i powalczyć z Iwlą rybą i chyba z samym sobą.
Madagaskar to dla mnie miejsce niesamowite, zupełnie inne niż kurorty z turystycznych folderów. Widoki i plaże są tutaj takie jak w     
najlepszych miejscach na świecie, tyle tylko, że zachowały one swój autentyczny rajski urok, bez tłoku, hoteli molochów typu all inclusive, a nawet banków z ich kartami płatniczymi. Tutaj można jeszcze spotkać ludzi, którzy są zwyczajnie szczęśliwi, kultywując swoje odwieczne zajęcia i rytuały, a dzieci tutaj grają co najwyżej w piłkę lub pływają, a nie bawią się smartfonami. Tutaj ludzie żyją autentycznie, tym co tu i teraz, a nie siedzą w wirtualnym świecie i
chyba to jest najpiękniejsze. Tak bardzo bym chciał, aby ten świat, tutaj na Madagaskarze pozostał takim jak najdłużej, bez międzynarodowych korporacji, sieci hoteli i sklepów, kart płatniczych i wielkich banków. Jak długo takim pozostanie, tego nie wiem, pewnie do czasu aż nie będzie się tutaj opłacać „inwestować” wielkich pieniędzy, do czasu aż nie wmówią tym szczęśliwym ludziom, że karta płatnicza i kredyt, to coś co musisz mieć, że
lepiej jest wstawać codzienne rano dla korporacji niż wtedy, kiedy potrzeba, że musisz łowić więcej ryb, bo musisz je sprzedać, aby mieć na życie, a nie tylko tyle ile ci właśnie potrzeba. Mam jednak cichą nadzieję, że „inwestorom” jeszcze długo nie będzie się to opłacać i zostawią tych szczęśliwych ludzi samym sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz