niedziela, 4 lipca 2021

Co o nas myślą Rosjanie na dalekiej Syberii?

 Co o nas myślą Rosjanie na dalekiej Syberii?

Syberia rzeka Podkamiennaja

Pisałem już na temat rosyjskiej gościnności i serdeczności, z jaką zawsze spotykam się, kiedy tam jestem. Teraz chciałbym opisać coś co przytrafiło mi się i mną wstrząsnęło, gdy wracaliśmy z wyprawy na Rzekę Pokamiennaja, daleko na Syberii.

Po dziesięciu dniach spędzonych na katierze (czyli dużej łodzi motorowej), który była dla nas pływającym domem oraz pontonach, które pozwalały nam na dotarcie do mniejszych dopływów tej cudownej rzeki, zacumowaliśmy wreszcie w niewielkiej miejscowości Podkamiennaja skąd trzeba było się przetransportować do oddalonej o około czterech, może pięciu kilometrów miejscowości Bor, w której znajdowało się lotnisko, aby stąd wrócić do Krasnojarska. Sergiej podzwonił po miejscowych i okazało się, że przyjedzie ktoś po nas Ładą Niva i w dwóch rzutach zabierze nas oraz nasze niemałe bagaże na pobliskie lotnisko. Kierowcą okazał się Aleksander, mężczyzna około sześćdziesięcioletni, który jak to zwykle u Rosjan bywa od razu nawiązał rozmowę. Gdy dowiedział się, że przyjechaliśmy z Polski, że pokonaliśmy tyle kilometrów, aby dojechać właśnie tutaj, był autentycznie wzruszony i uradowany. Opowiadał jak przyjechał tutaj jako geolog, a później ożenił się i przez wiele lat uczył w tutejszej szkole. Opowiadał też jak dawniej wyglądała ta miejscowość i lotnisko, jak lądowało tutaj ponad siedemdziesiąt samolotów tygodniowo z wyprawami geologicznymi, sprzętem i maszynami. Dzisiaj na tym lotnisku ląduje samolot dwa razy w tygodniu, wiele domów opustoszało, młodzież ucieka do miast albo nie powraca tutaj po skończeniu szkoły, pozostając w mieście, gdzie są inne możliwości. Na koniec tej pagoworki, oznajmił, że i tak jeszcze przyjedzie na lotnisko i się spotkamy. Przyznam, że puściłem tą wiadomość jakby mimo uszu, bo pomyślałem, że ma tutaj jeszcze coś do załatwienia, a przy okazji pomacha nam na pożegnanie i tyle, miłe i to z jego strony.

Pan Aleksander pojawił się jednak w poczekalni małego lotniska kilkadziesiąt minut po naszym rozstaniu. Prawdę mówiąc już nawet się go nie spodziewałem. W ręku trzymał białą kopertę i wręczając mi ją powiedział:

- Irek, przeczytajcie to jak będziecie stąd odlatywać w samolocie.

Popatrzyłem na niego, wziąłem kopertę, a że jestem człowiekiem, który od razu lubi jasne sytuacje, otworzyłem ją i zacząłem czytać to co było napisane cyrylicą na kartce białego papieru:

Katastrofa polskiego samolotu to tragedia, wielka tragedia, której nikt nie chciał i nie mógł tego przewidzieć, że cokolwiek takiego może się zdarzyć. To nieszczęście dla setek najbliższych ofiar, to także cios dla milionów Rosjan i Polaków. Człowiek nie może pozostać obojętnym wobec takiej tragedii. Moja wieś jest niewielka i trudno ją nawet znaleźć na mapie Rosji ale każdy jego mieszkaniec, w tym i ja,  nie jeden raz myśleliśmy o tym co się stało i współczuł osieroconym dzieciom najbliższym. Ja także byłem głęboko wstrząśnięty i bardzo bym chciał, aby to, co napisałem było przeczytane bliskim ofiar, aby oni wiedzieli, że gdzieś tam daleko na Syberii dzielą z nimi ból mieszkańcy malej wioski Bor.

Niżej był wiersz:

Nieszczęście.

Do Rosji jedzie eszelon,

A w nim nie świąteczne hulaki,

Nie święto czeka ich w Rosji,

To na żałobę jadą Polacy.

 

Dworzec Smoleński ich wita,

I spuszczona rosyjska flaga ,

Tygodniową żałobę głosząc

W ich polskich biało czerwonych barwach.

 

Katyń – niewielka to wioska,

Kiedyś też Polaków już witała,

Tylko że wtedy NKWD

O ich losie zdecydowało.

 

Teraz przypadek ich los rozstrzygnął,

Znowu do drzwi zastukała tragedia.

Znowu Katyń Polaków przyjmuje,

To do Smoleńska jadą pociągi.

 

Kwiaty w polskiej ambasadzie,

Wieńce i czarny kir leży.

A zwykli ludzie niosą kwiatów naręcza,

To z nich pomnik ułożą.

 

W  rękach trzymają świece płonące,

Idą i także płaczą.

Wosk wymieszany ze łzami

I czy mogło być inaczej…

Wieś Bor Syberia – Krasnopeew Aleksander

 

Stopniowo, gdy czytałem ten tekst, tym bardziej nie wiedziałem jak zareagować. Odjęło mi głos i czułem jak do oczu napływają łzy.  Gdy skończyłem, popatrzyłem mu w oczy, jego też były szkliste, objąłem Pana Aleksandra i jedyne co mogłem z siebie wydusić to: Spasibo, oczeń spasibo Wam Aleksandr.

Nie wiem, czy dane mi będzie jeszcze kiedykolwiek spotkać Pana Aleksandra, ale sama myśl, że tutaj, daleko stąd, w tej małej wiosce byli i są ludzie, którzy razem z nami, mimo oddalenia przeżywali tą tragedię jest budujące i piękne. Nie oceniam, bo nie potrafię, artystycznej wartości tego wiersza, a tym bardziej mojego nieudolnego tłumaczenia (oryginał znajdziecie w załączonych zdjęciach), ale wiem jedno, powstał on z serca i uczuć zwykłych ludzi tylko że Aleksander przelał to wszystko na papier i ubrał to w słowa.

Nie wierzę, abym tym tekstem zmienił jakiegokolwiek rusofoba na lepszego czy bardziej otwartego człowieka, ale chciałbym powiedzieć, że wszędzie są wspaniali ludzie, a tutaj w Rosji spotkałem ich szczególnie dużo.

Syberia rzeka

Rosja rzeka Podkamienna

Ryby Syberia Rosja

Skały Syberia Rosja

Ewenkia Rosja Syberia

Syberyjska rzeka

Syberia wyprawa

Czerwony Jar Syberia

Syberia podróże

Lipień Syberia

Bor Syberia Rosja

Bor Rosja

Katastrofa Smoleńsk wiersz

 

#Syberia #wyprawy #Rosja #rzeka #tajga

wtorek, 24 listopada 2020

Historia jednego marlina.

Marlin - nazwa tej ryby jest jak zaklęcie, słowo magiczne, ucieleśniające najwyższy stopień wtajemniczenia wędkarskiego. Zna ją każdy wędkarz i odmienia przez wszystkie przypadki, marząc o spotkaniu z tą magiczną rybą. Na czym to polega, dlaczego tak wielu ugania się za nią na krańce świata, czy warta jest tego?


Chciałbym w tym artykule nieco odmitologizować tę rybę, sprowadzić ją do realnych proporcji i opisać jedno tylko ze spotkań z nią, których miałem kilka. Ostatnio przeglądając zdjęcia z naszych wypraw, natknąłem się na kilka fajnych, moim zdaniem obrazków z holu tej ryby. Wspomnienia i emocje wróciły i tym właśnie, chciałbym się z Wami podzielić. 

Z mojej perspektywy życiowej spotkałem się z dwoma gatunkami ryb, które potrafią dosłownie wykończyć człowieka, ale to tak, że mięśnie odmawiają posłuszeństwa i dochodzimy do momentu, kiedy myślimy o jednym: aby to się nareszcie skończyło, bez względu na wynik tej bitwy. Obojętne jest czy ryba się urwie, przegryzie dwumilimetrowy fluorokarbon albo niech wreszcie się podda, niech to się skończy! Jedna z tych ryb to właśnie marlin, drugą jest płaszczka słodkowodna z Mekongu, ale o niej może następnym razem. Teraz skupmy się na marlinie.

Marliny należą do żaglicowatych i są uznawane za największe z ryb poławianych na wędkę, ich waga może dochodzić do 500 kg a nawet i więcej. Nic więc dziwnego, że stanowią one jedno z najcenniejszych trofeów wędkarskiego świata. Marliny, to wędrowcy oceanów, w poszukiwaniu zdobyczy, każdego roku przemierzają podmorskie głębiny na przestrzeni tysięcy kilometrów, a ewolucja przystosowała je do ciągłego podróżowania, stąd ich kształt i budowa. Marlin to w zasadzie same mięśnie, żołądek i uzbrojony w długi miecz pysk. 

A oto historia, którą chciałbym Wam opowiedzieć. 

Jest to nasz kolejny dzień wędkowania na Oceanie Indyjskim, najbliższy ląd znajduje się około 60 Mm od nas, a my oramy morze nad wypłyceniem w poszukiwaniu wielkiej ryby. W zasadzie moglibyśmy pójść na łatwiznę i jiggować lub zwyczajnie spuścić kawałek mięsa z ciężarkiem i na pewno coś by się do niego uczepiło. My jednak postanowiliśmy zapolować na coś większego, na króla tych wód - marlina. Połowy w zasadzie każdej dużej ryby wiążą się z jedną cechą - cierpliwością. Dlatego też od dłuższego czasu wleczemy za sobą ciężkie wędziska uzbrojone w żywce. 

Są w zasadzie dwa sposoby połowu marlina, jeden to trolling wielkich sztucznych przynęt lub właśnie żywa ryba. Oprócz tego wyrzucamy lekkie zestawy na bonito, które krążą tutaj w wielkich ławicach, aby mieć przynętę na podmianę. Są chwile, kiedy chcę zrezygnować z tego długiego wyczekiwania i pójść na łatwiznę ale Gerard, mój wieloletni przyjaciel i wspaniały wędkarz, któremu tak wiele zawdzięczam, przekonuje mnie, że jak są tuńczyki, to musi być i marlin. Idę więc do kabiny i wypatruję ptaków, które są zwiastunem ławic tuńczyków. Poruszamy się więc za ptactwem, które ma nas doprowadzić do ławic bonito, a te z kolei do wielkiego  marlina. Pogoda jest w zasadzie fajna, niewielki wiatr, około 3 B, co sprawia że fale też są niewielkie, chociaż czuć jeszcze wczorajszy rozkołys i daje się on nieco we znaki, ale narzekać nie można. Tutaj fala jest, jak to na oceaniczną przystało długa, dlatego też mniej męcząca, za to przy dobrym wietrze jej wysokość robi wrażenie. Od dłuższego czasu trollujemy, to leniwa metoda wędkowania, polegająca na ciągnięciu przynęty za rufą. Brak zajęć i brań sprawia, że część załogi położyła się w messie, część leniwie pije kawę w oczekiwaniu na upragnione branie. Za rufą mamy dwie ciężkie wędki na marlina oraz dwie na bonito, ani jedna, ani druga nawet nie drgną. Wszystkie z naszych kołowrotków są odblokowane i zabezpieczone, aby przy braniu nie wypadły za burtę lub po prostu nie zostały złamane. Tutaj żartów nie ma. 

Jest branie! Wszyscy podrywają się na rufie jakby rażeni prądem, podczas gdy gruba plecionka wysuwa się z zawrotną prędkością z kołowrotka. Teraz zaciąć, ale nie od razu, tak na pewno stracimy rybę. Teraz kolej na Sławka, pierwszy przy wędce jest jednak Gerard, nie chcemy stracić tak cennej zdobyczy, czeka, tyle ile trzeba, delikatnie hamując palcami uciekającą ze szpuli plecionkę zacina, w punkt, ryba mocno siedzi na haku wyginając potężne wędzisko. Sławek zapina pas do holowania i przejmuje wędkę. Chociaż to kawał chłopa jest naprawdę zaskoczony siłą tej ryby. 

Pierwszym odruchem marlina w takich sytuacjach jest ucieczka. Po prostu dalekie odejście z dużą prędkością. W tym momencie jedyne co można zrobić to liczyć na to, że dobrze wyregulowaliśmy hamulec i że zestaw wytrzyma. Czekamy wobec tego aż ryba stanie, do tej pory nic nie można zrobić. Tak naprawdę nie wiemy co jest na haku, może to być wielki tuńczyk, rekin lub żaglica, chociaż żaglice rzadko biorą na żywą przynętę. Po długiej ucieczce ryba staje, teraz można podjąć jakąś akcję. Sławek, próbuje pompować wędziskiem, jednak to coś stoi po prostu w miejscu, jakby dziwiło się co się stało i teraz myślało nad strategią. W takim wypadku też nie pozostaje nic innego jak czekać. 

Błędem wszystkich początkujących amatorów big game jest wkładanie całego wysiłku już w pierwszym etapie holu.  Tutaj trzeba nastawić się na maraton, nigdy na sprint. Należy pamiętać, że nawet zwykłe trzymanie ryby na dobrze wyregulowanym hamulcu męczy ją, podczas gdy my, no powiedzmy, odpoczywamy. Wtedy nie należy się napinać, pompować, jak nie idzie, to nie idzie, czekamy. Tak jest i teraz. Po pewnym czasie Sławek ponawia próbę i ryba daje powoli się podciągnąć, metr za metrem, powoli, z wielkim wysiłkiem idzie coś do przodu. Ja wiem jednak dobrze, że to jeszcze nic nie znaczy. Ryba znowu staje. Czyżby zastanawiała się jaką taktykę obrać? Wtem, plecionka delikatnie się luzuje, i zaraz po tym następuje wyskok nad powierzchnię, piękna świeca z jazdą na ogonie w wykonaniu na oko ponad stu kilogramowego marlina.


Takie widoki są zawsze czymś co zostaje w pamięci na długo. Teraz już wiemy na sto procent z kim mamy do czynienia. Na tylnym pokładzie wszyscy krzyczą z podniecenia, nie ważne kto trzyma wędkę, radość jest wielka, ale do zwycięstwa jeszcze, biorąc pod uwagę statystyki i wagę ryby około kilkadziesiąt minut. Sławek szybko zwija luz na kołowrotku, aby nie stracić ryby. Tym razem nasz marlin ma inną taktykę idzie w kierunku naszej rufy z dużą prędkością. Samo szybkie zwijanie plecionki nie wystarcza,
krzyczymy do sternika, aby dał całą naprzód, to ratuje sytuację, dalej mamy marlina na wędce. I znowu odjazd i cała zabawa zaczyna się od nowa, tak jak powiedziałem, to maraton nie sprint. Będzie tak prawdopodobnie jeszcze kilkanaście do nawet kilkudziesięciu razy. Po kilkunastu minutach walki, ciągłych odjazdów i odzyskiwania metra po metrze, aby w jednej chwili te metry stracić Sławek prosi o zmianę. Do walki przystępuje Andrzej. Historia znowu się powtarza: stanie, świeca, wybieranie i ponowny odjazd. Najgorsze z

mojego doświadczenia w walce z marlinem są dwie rzeczy: jego murowanie w toni, kiedy nie tylko stoi, ale powoli, jakby z namysłem, bardzo wolno wysnuwa grubą plecionkę z naprężonego do granic możliwości kołowrotka. To takie przeciąganie liny, bardzo wymęczające, bo wtedy nie można pozwolić sobie na nawet chwilę wytchnienia, mięśnie muszą być cały czas napięte. Drugim takim ciężkim momentem są odjazdy. Wtedy chyba najbardziej męczy się psychika, bo przecież z takim trudem wyciągnięte metry okazują się syzyfową pracą, którą musicie zacząć od nowa. To co wyciągnęliście przez ostatnie powiedzmy dziesięć minut, a wierzcie mi że dziesięć minut takiej walki potrafi ciągnąć się w nieskończoność, ucieka w ciągu minuty odjazdu i to ze sporym naddatkiem. Odjazdów takich marlin robi kilkanaście, a nierzadko kilkadziesiąt. Po kilkunastu minutach do walki przystępuje Jurek. Marlin jakby czując, że przegrupowaliśmy siły, też zmienia taktykę. Przestaje bawić się z nami w ciuciubabkę odjeżdżając ze zdwojoną siłą i nic nie wskazuje na to że ma zamiar stanąć, aby dać nam szansę. Plecionka z kołowrotka ucieka w zastraszającym tempie, jej zapas,który wydawał się wystarczający niknie w oczach. Wędkę
przejmuje Gerard, podkręca hamulec do maksimum, zestaw jest naprężony do granic możliwości i gdy wydaje się, że nie mamy szans, bo poprzez zwoje plecionki widać już szpulę, marlin zwalnia, aby wreszcie stanąć. Jest nadzieja, Gerard z wielkim trudem, metr po metrze odzyskuje po kawałku przewagę nad wielką rybą. Marlin wydaje się być coraz bardziej zmęczony, już nie staje w toni tak jak dotychczas, nie wyskakuje na powierzchnię, kręcąc młynki, z oporem ale powoli daje się holować.

Gerard oddaje wędkę Jurkowi. W odległości około pięćdziesięciu metrów od rufy widzimy wystającą płetwę tego oceanicznego olbrzyma. Jurek z wielkim trudem podciąga rybę coraz bliżej, powoli widzimy jej kształt, czarny, rozmazany przez wodę cień, wielkie ciemne wrzeciono. Jurek przechodzi bliżej prawej burty, aby można było wyciągnąć rybę przez furtę rufową na pokład. To ostatni ale ważny moment tej walki, widzimy potężny dziób marlina tuż za rufą, jeszcze metr i będzie można myśleć o wygranej. 

Wtem, w ciągu sekundy sytuacja zmienia się diametralnie. Marlin tuż przy burcie, uderza gwałtownie łbem o wodę i w jednej sekundzie łamie jak zapałkę bardzo mocną wędkę tuż powyżej kołowrotka. Pierwsze co nastąpiło, to nasze osłupienie, Jurek patrzy na mnie, ja na Jurka, co dalej? Marlin za to wie co robić, zaczyna nurkować prosto w głębinę. Trzymanie rękoma uciekającej plecionki nie wchodzi w grę, w najlepszym wypadku można pokaleczyć ręce, stracić palec, albo po prostu zostać wciągnięty do wody. Hamujemy pędzącego w dół marlina tym co zostało, kikutem wędki z kołowrotkiem. Znowu deficyt plecionki, kończy się nam wszystko. Gerard, przybiega z nową wędką, na którą może uda nam się przeczepić plecionkę, oby tylko to monstrum się zatrzymało, choć na chwilę, tyle nam wystarczy. 

Nic z tego, znany wielu wędkarzom dźwięk pękającej plecionki rozwiewa nasze nadzieje. Zawiedzeni są wszyscy, ale chyba najbardziej Jurek. Niepotrzebnie, bo to w końcu on przyholował wielką rybę do samej burty. No cóż, raz się wygrywa, raz przegrywa, ale w tym wypadku, przegraliśmy z godnym przeciwnikiem. Długo jeszcze będziemy wspominać ten hol, czy można było coś zrobić lepiej? Nie wiem, ale na tym między innymi polega piękno wędkarstwa, na jego nieprzewidywalności. Myślę, że ten hol zapamiętam lepiej niż wiele innych zakończonych sukcesem. Mam też nadzieję, że ten wielki marlin, jeszcze długo będzie cieszył się wolnością, zasługuje na to.

Carpe diem, dyskusje na pokładzie oczywiście nie ustają, ale wiemy jedno, marliny są w pobliżu i żerują. Aby z powrotem być w grze, musimy złowić bonito. Znowu szukamy ławic, których na szczęście jest tutaj mnóstwo. Złowienie przynęty nie zajmuje nam wiele czasu, po kilkunastu minutach mamy znowu dwie uzbrojone wędki w wodzie. Od nowa orzemy ocean  w pogoni za wielką rybą. 

Mamy drugie branie marlina! Ten dzień możemy zaliczyć do szczęśliwych. Tym razem do walki staje Jacek. Znowu są odjazdy, świece, murowanie i powolne ściąganie plecionki. Zmęczenie daje się we znaki, polewamy Jacka wodą, poimy go, twardy gość, nie daje za wygraną. Jedynie na moment oddaje wędkę Andrzejowi, po to aby powrócić do walki z wielką rybą. Cały hol trwa na moje oko około godziny, Jacek jest u kresu sił, gdy udaje mu się po kilkunastu odjazdach sprowadzić rybę w pobliże rufy. Gerardo wychodzi na swoje stanowisko, teraz od niego wszystko zależy, musi złapać rybę za dziób i wciągnąć na pokład. Pada wreszcie komenda "open", co oznacza odpięcie kabłąka kołowrotka i ostatni etap - wciągnięcie ryby na pokład. Ryba jest nasza! Dziko ryczymy z radości na środku oceanu, dotykamy tego monstrum, każdy teraz jest fotografem, więc każdy wyciąga telefony komórkowe, kamery i co tam ma ze sobą. Neptun nam pobłogosławił, mamy na pokładzie trofeum, o którym marzyliśmy i nieważne kogo to była kolej, komu przypisze się tą rybę, cieszą się wszyscy.

Czy jednak w mojej pamięci utkwi bardziej ten zakończony sukcesem hol, czy też ten, w którym zostaliśmy ograni przez poprzednią rybę? Wybaczcie, ale chyba tą porażkę będę pamiętał dłużej. 

Wyprawy na marlina i nie tylko.