Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 listopada 2020

Historia jednego marlina.

Marlin - nazwa tej ryby jest jak zaklęcie, słowo magiczne, ucieleśniające najwyższy stopień wtajemniczenia wędkarskiego. Zna ją każdy wędkarz i odmienia przez wszystkie przypadki, marząc o spotkaniu z tą magiczną rybą. Na czym to polega, dlaczego tak wielu ugania się za nią na krańce świata, czy warta jest tego?


Chciałbym w tym artykule nieco odmitologizować tę rybę, sprowadzić ją do realnych proporcji i opisać jedno tylko ze spotkań z nią, których miałem kilka. Ostatnio przeglądając zdjęcia z naszych wypraw, natknąłem się na kilka fajnych, moim zdaniem obrazków z holu tej ryby. Wspomnienia i emocje wróciły i tym właśnie, chciałbym się z Wami podzielić. 

Z mojej perspektywy życiowej spotkałem się z dwoma gatunkami ryb, które potrafią dosłownie wykończyć człowieka, ale to tak, że mięśnie odmawiają posłuszeństwa i dochodzimy do momentu, kiedy myślimy o jednym: aby to się nareszcie skończyło, bez względu na wynik tej bitwy. Obojętne jest czy ryba się urwie, przegryzie dwumilimetrowy fluorokarbon albo niech wreszcie się podda, niech to się skończy! Jedna z tych ryb to właśnie marlin, drugą jest płaszczka słodkowodna z Mekongu, ale o niej może następnym razem. Teraz skupmy się na marlinie.

Marliny należą do żaglicowatych i są uznawane za największe z ryb poławianych na wędkę, ich waga może dochodzić do 500 kg a nawet i więcej. Nic więc dziwnego, że stanowią one jedno z najcenniejszych trofeów wędkarskiego świata. Marliny, to wędrowcy oceanów, w poszukiwaniu zdobyczy, każdego roku przemierzają podmorskie głębiny na przestrzeni tysięcy kilometrów, a ewolucja przystosowała je do ciągłego podróżowania, stąd ich kształt i budowa. Marlin to w zasadzie same mięśnie, żołądek i uzbrojony w długi miecz pysk. 

A oto historia, którą chciałbym Wam opowiedzieć. 

Jest to nasz kolejny dzień wędkowania na Oceanie Indyjskim, najbliższy ląd znajduje się około 60 Mm od nas, a my oramy morze nad wypłyceniem w poszukiwaniu wielkiej ryby. W zasadzie moglibyśmy pójść na łatwiznę i jiggować lub zwyczajnie spuścić kawałek mięsa z ciężarkiem i na pewno coś by się do niego uczepiło. My jednak postanowiliśmy zapolować na coś większego, na króla tych wód - marlina. Połowy w zasadzie każdej dużej ryby wiążą się z jedną cechą - cierpliwością. Dlatego też od dłuższego czasu wleczemy za sobą ciężkie wędziska uzbrojone w żywce. 

Są w zasadzie dwa sposoby połowu marlina, jeden to trolling wielkich sztucznych przynęt lub właśnie żywa ryba. Oprócz tego wyrzucamy lekkie zestawy na bonito, które krążą tutaj w wielkich ławicach, aby mieć przynętę na podmianę. Są chwile, kiedy chcę zrezygnować z tego długiego wyczekiwania i pójść na łatwiznę ale Gerard, mój wieloletni przyjaciel i wspaniały wędkarz, któremu tak wiele zawdzięczam, przekonuje mnie, że jak są tuńczyki, to musi być i marlin. Idę więc do kabiny i wypatruję ptaków, które są zwiastunem ławic tuńczyków. Poruszamy się więc za ptactwem, które ma nas doprowadzić do ławic bonito, a te z kolei do wielkiego  marlina. Pogoda jest w zasadzie fajna, niewielki wiatr, około 3 B, co sprawia że fale też są niewielkie, chociaż czuć jeszcze wczorajszy rozkołys i daje się on nieco we znaki, ale narzekać nie można. Tutaj fala jest, jak to na oceaniczną przystało długa, dlatego też mniej męcząca, za to przy dobrym wietrze jej wysokość robi wrażenie. Od dłuższego czasu trollujemy, to leniwa metoda wędkowania, polegająca na ciągnięciu przynęty za rufą. Brak zajęć i brań sprawia, że część załogi położyła się w messie, część leniwie pije kawę w oczekiwaniu na upragnione branie. Za rufą mamy dwie ciężkie wędki na marlina oraz dwie na bonito, ani jedna, ani druga nawet nie drgną. Wszystkie z naszych kołowrotków są odblokowane i zabezpieczone, aby przy braniu nie wypadły za burtę lub po prostu nie zostały złamane. Tutaj żartów nie ma. 

Jest branie! Wszyscy podrywają się na rufie jakby rażeni prądem, podczas gdy gruba plecionka wysuwa się z zawrotną prędkością z kołowrotka. Teraz zaciąć, ale nie od razu, tak na pewno stracimy rybę. Teraz kolej na Sławka, pierwszy przy wędce jest jednak Gerard, nie chcemy stracić tak cennej zdobyczy, czeka, tyle ile trzeba, delikatnie hamując palcami uciekającą ze szpuli plecionkę zacina, w punkt, ryba mocno siedzi na haku wyginając potężne wędzisko. Sławek zapina pas do holowania i przejmuje wędkę. Chociaż to kawał chłopa jest naprawdę zaskoczony siłą tej ryby. 

Pierwszym odruchem marlina w takich sytuacjach jest ucieczka. Po prostu dalekie odejście z dużą prędkością. W tym momencie jedyne co można zrobić to liczyć na to, że dobrze wyregulowaliśmy hamulec i że zestaw wytrzyma. Czekamy wobec tego aż ryba stanie, do tej pory nic nie można zrobić. Tak naprawdę nie wiemy co jest na haku, może to być wielki tuńczyk, rekin lub żaglica, chociaż żaglice rzadko biorą na żywą przynętę. Po długiej ucieczce ryba staje, teraz można podjąć jakąś akcję. Sławek, próbuje pompować wędziskiem, jednak to coś stoi po prostu w miejscu, jakby dziwiło się co się stało i teraz myślało nad strategią. W takim wypadku też nie pozostaje nic innego jak czekać. 

Błędem wszystkich początkujących amatorów big game jest wkładanie całego wysiłku już w pierwszym etapie holu.  Tutaj trzeba nastawić się na maraton, nigdy na sprint. Należy pamiętać, że nawet zwykłe trzymanie ryby na dobrze wyregulowanym hamulcu męczy ją, podczas gdy my, no powiedzmy, odpoczywamy. Wtedy nie należy się napinać, pompować, jak nie idzie, to nie idzie, czekamy. Tak jest i teraz. Po pewnym czasie Sławek ponawia próbę i ryba daje powoli się podciągnąć, metr za metrem, powoli, z wielkim wysiłkiem idzie coś do przodu. Ja wiem jednak dobrze, że to jeszcze nic nie znaczy. Ryba znowu staje. Czyżby zastanawiała się jaką taktykę obrać? Wtem, plecionka delikatnie się luzuje, i zaraz po tym następuje wyskok nad powierzchnię, piękna świeca z jazdą na ogonie w wykonaniu na oko ponad stu kilogramowego marlina.


Takie widoki są zawsze czymś co zostaje w pamięci na długo. Teraz już wiemy na sto procent z kim mamy do czynienia. Na tylnym pokładzie wszyscy krzyczą z podniecenia, nie ważne kto trzyma wędkę, radość jest wielka, ale do zwycięstwa jeszcze, biorąc pod uwagę statystyki i wagę ryby około kilkadziesiąt minut. Sławek szybko zwija luz na kołowrotku, aby nie stracić ryby. Tym razem nasz marlin ma inną taktykę idzie w kierunku naszej rufy z dużą prędkością. Samo szybkie zwijanie plecionki nie wystarcza,
krzyczymy do sternika, aby dał całą naprzód, to ratuje sytuację, dalej mamy marlina na wędce. I znowu odjazd i cała zabawa zaczyna się od nowa, tak jak powiedziałem, to maraton nie sprint. Będzie tak prawdopodobnie jeszcze kilkanaście do nawet kilkudziesięciu razy. Po kilkunastu minutach walki, ciągłych odjazdów i odzyskiwania metra po metrze, aby w jednej chwili te metry stracić Sławek prosi o zmianę. Do walki przystępuje Andrzej. Historia znowu się powtarza: stanie, świeca, wybieranie i ponowny odjazd. Najgorsze z

mojego doświadczenia w walce z marlinem są dwie rzeczy: jego murowanie w toni, kiedy nie tylko stoi, ale powoli, jakby z namysłem, bardzo wolno wysnuwa grubą plecionkę z naprężonego do granic możliwości kołowrotka. To takie przeciąganie liny, bardzo wymęczające, bo wtedy nie można pozwolić sobie na nawet chwilę wytchnienia, mięśnie muszą być cały czas napięte. Drugim takim ciężkim momentem są odjazdy. Wtedy chyba najbardziej męczy się psychika, bo przecież z takim trudem wyciągnięte metry okazują się syzyfową pracą, którą musicie zacząć od nowa. To co wyciągnęliście przez ostatnie powiedzmy dziesięć minut, a wierzcie mi że dziesięć minut takiej walki potrafi ciągnąć się w nieskończoność, ucieka w ciągu minuty odjazdu i to ze sporym naddatkiem. Odjazdów takich marlin robi kilkanaście, a nierzadko kilkadziesiąt. Po kilkunastu minutach do walki przystępuje Jurek. Marlin jakby czując, że przegrupowaliśmy siły, też zmienia taktykę. Przestaje bawić się z nami w ciuciubabkę odjeżdżając ze zdwojoną siłą i nic nie wskazuje na to że ma zamiar stanąć, aby dać nam szansę. Plecionka z kołowrotka ucieka w zastraszającym tempie, jej zapas,który wydawał się wystarczający niknie w oczach. Wędkę
przejmuje Gerard, podkręca hamulec do maksimum, zestaw jest naprężony do granic możliwości i gdy wydaje się, że nie mamy szans, bo poprzez zwoje plecionki widać już szpulę, marlin zwalnia, aby wreszcie stanąć. Jest nadzieja, Gerard z wielkim trudem, metr po metrze odzyskuje po kawałku przewagę nad wielką rybą. Marlin wydaje się być coraz bardziej zmęczony, już nie staje w toni tak jak dotychczas, nie wyskakuje na powierzchnię, kręcąc młynki, z oporem ale powoli daje się holować.

Gerard oddaje wędkę Jurkowi. W odległości około pięćdziesięciu metrów od rufy widzimy wystającą płetwę tego oceanicznego olbrzyma. Jurek z wielkim trudem podciąga rybę coraz bliżej, powoli widzimy jej kształt, czarny, rozmazany przez wodę cień, wielkie ciemne wrzeciono. Jurek przechodzi bliżej prawej burty, aby można było wyciągnąć rybę przez furtę rufową na pokład. To ostatni ale ważny moment tej walki, widzimy potężny dziób marlina tuż za rufą, jeszcze metr i będzie można myśleć o wygranej. 

Wtem, w ciągu sekundy sytuacja zmienia się diametralnie. Marlin tuż przy burcie, uderza gwałtownie łbem o wodę i w jednej sekundzie łamie jak zapałkę bardzo mocną wędkę tuż powyżej kołowrotka. Pierwsze co nastąpiło, to nasze osłupienie, Jurek patrzy na mnie, ja na Jurka, co dalej? Marlin za to wie co robić, zaczyna nurkować prosto w głębinę. Trzymanie rękoma uciekającej plecionki nie wchodzi w grę, w najlepszym wypadku można pokaleczyć ręce, stracić palec, albo po prostu zostać wciągnięty do wody. Hamujemy pędzącego w dół marlina tym co zostało, kikutem wędki z kołowrotkiem. Znowu deficyt plecionki, kończy się nam wszystko. Gerard, przybiega z nową wędką, na którą może uda nam się przeczepić plecionkę, oby tylko to monstrum się zatrzymało, choć na chwilę, tyle nam wystarczy. 

Nic z tego, znany wielu wędkarzom dźwięk pękającej plecionki rozwiewa nasze nadzieje. Zawiedzeni są wszyscy, ale chyba najbardziej Jurek. Niepotrzebnie, bo to w końcu on przyholował wielką rybę do samej burty. No cóż, raz się wygrywa, raz przegrywa, ale w tym wypadku, przegraliśmy z godnym przeciwnikiem. Długo jeszcze będziemy wspominać ten hol, czy można było coś zrobić lepiej? Nie wiem, ale na tym między innymi polega piękno wędkarstwa, na jego nieprzewidywalności. Myślę, że ten hol zapamiętam lepiej niż wiele innych zakończonych sukcesem. Mam też nadzieję, że ten wielki marlin, jeszcze długo będzie cieszył się wolnością, zasługuje na to.

Carpe diem, dyskusje na pokładzie oczywiście nie ustają, ale wiemy jedno, marliny są w pobliżu i żerują. Aby z powrotem być w grze, musimy złowić bonito. Znowu szukamy ławic, których na szczęście jest tutaj mnóstwo. Złowienie przynęty nie zajmuje nam wiele czasu, po kilkunastu minutach mamy znowu dwie uzbrojone wędki w wodzie. Od nowa orzemy ocean  w pogoni za wielką rybą. 

Mamy drugie branie marlina! Ten dzień możemy zaliczyć do szczęśliwych. Tym razem do walki staje Jacek. Znowu są odjazdy, świece, murowanie i powolne ściąganie plecionki. Zmęczenie daje się we znaki, polewamy Jacka wodą, poimy go, twardy gość, nie daje za wygraną. Jedynie na moment oddaje wędkę Andrzejowi, po to aby powrócić do walki z wielką rybą. Cały hol trwa na moje oko około godziny, Jacek jest u kresu sił, gdy udaje mu się po kilkunastu odjazdach sprowadzić rybę w pobliże rufy. Gerardo wychodzi na swoje stanowisko, teraz od niego wszystko zależy, musi złapać rybę za dziób i wciągnąć na pokład. Pada wreszcie komenda "open", co oznacza odpięcie kabłąka kołowrotka i ostatni etap - wciągnięcie ryby na pokład. Ryba jest nasza! Dziko ryczymy z radości na środku oceanu, dotykamy tego monstrum, każdy teraz jest fotografem, więc każdy wyciąga telefony komórkowe, kamery i co tam ma ze sobą. Neptun nam pobłogosławił, mamy na pokładzie trofeum, o którym marzyliśmy i nieważne kogo to była kolej, komu przypisze się tą rybę, cieszą się wszyscy.

Czy jednak w mojej pamięci utkwi bardziej ten zakończony sukcesem hol, czy też ten, w którym zostaliśmy ograni przez poprzednią rybę? Wybaczcie, ale chyba tą porażkę będę pamiętał dłużej. 

Wyprawy na marlina i nie tylko.

sobota, 29 czerwca 2019

Madagaskar - wielki marlin oraz inne perełki

Właśnie wróciliśmy z kolejnej wyprawy na Madagaskar. Jak było sami zobaczcie i oceńcie. Tym razem było tam o dziwo chłodniej niż w Polsce w tym czasie, dlatego, czy była to wyprawa w tropiki staje się rzeczą umowną. Temperatury dochodziły wprawdzie do około 30 stopni ale to i tak było mniej niż w Polsce.
Tak wygląda nasz hotel

Widok z hotelowej restauracji

A tak wygląda świat poza hotelem. Wspaniale smażone banany, kupione od ślicznej sprzedawczyni smakowały wszystkim.

Widok z naszego pokoju wieczorową porą.

Dziewczyna zbierająca kraby z dzieckiem na plecach, którą spotkaliśmy na plaży, z której ruszaliśmy na naszą wyprawę. 

Wszystko przygotowane, zaczynamy połowy.

Pierwszy posiłek na katamaranie, są kraby i pyszna sałatka z avocado.

Na pierwszy ogień poszedł Andrzej i jego wspaniała żaglica. Później okazało się, że jeszcze cztery razy musiał się mierzyć z tą rybą.

Sławek też nie pozostawał w tyle. Zdarzało się też tak, że holowaliśmy nawet trzy żaglice jednocześnie. Niestety, może ze względu na emocje nigdy nie udało nam się wyciągnąć więcej niż jednej na raz, ale zabawa była przednia.


Wiem, że tego typu nostalgicznych zdjęć jest cala masa ale dla takich krajobrazów warto było wyciągnąć aparat i to uwiecznić.

Ten sam zachód, to samo miejsce i słońce ale jakże inne.

Nasze poranne, jeszcze przed śniadaniem połowy na kawałek rybki i gruntówkę dały między innymi efekt w postaci takich klejnocików.

Czy naprawdę tylko wielkość ma znaczenie?

Męczę się z czymś, co okazało się niewielkim bonito zahaczonym gdzieś za ogon. Zasada: dopóki nie wyciągniesz to nie wiesz, jak najbardziej aktualna.

Przepiękna barakuda Jurka prezentuje się wspaniale, tak samo jak dumny łowca.

Jest marlin. Już witał się z gąską, już był przy burcie, po czym złamał wędkę, nasza dramatyczna akcja ratowania sytuacji, która już była nie do uratowania i poszszedł w błękitną toń, zostawiając nas po prostu wymęczonych i zdruzgotanych.


Na szczęście fortuna kołem się toczy. Jakieś pół godziny po tragedii, naszą przynętę podejmuje następny marlin, chyba nawet większy od poprzedniego.

Lądowanie marlina po długim i wyczerpującym holu, to moment, który zawsze pozostaje w pamięci każdego wędkarza. 

Czas na pamiątkowe zdjęcie. Opłacił się kolektywny wysiłek całej ekipy.
Nie moglem sobie odmówić zrobienia indywidualnego zdjęcia z tą bestią i chyba najbardziej pożądanym z wędkarskich trofeów

Wieczorne i nocne połowy jak zwykle przynosiły dużo satysfakcji i nowe gatunki.

Tutaj ryby nie śpią, my też. No bez przesady...

Poranna gruntówka, tak dla relaksu i oczywiście satysfakcji.

Żaglice zawsze budzą emocje. To takie chyba pstrągi oceanu, z ich skokami, piruetami, robią zawsze zachwycające wrażenie i budzą gorące emocje.

Kolejna piękna żaglica przy burcie.

No i znowu szczęśliwy człowiek i morze.

Jurek z czymś czerwonym - red snapper, piękna i niesłychanie smaczna, tutaj zwana Bubut. Wielokrotnie uświetniała nasze kolacje, jedna z najlepszych ryb jakie jadłem, a trochę ich było.

Ząbki do przeglądu...

Rekinek też jest fajnym przyłowem, ale paluszków do buzi rekinka nie wkładamy.

Ryba zwana tutaj dumne Kapitanem.

Jurek gra w kolory ... upodobał sobie czerwony, tym razem w fioletowe kropki.

Żaglice tym razem dominowały i dawały satysfakcję każdemu.

I kolejna....

A może tak z górnej perspektywy?

Czas wieczornego relaksu.

O relax, o relax, co za czas, co za czas ...

Po połowach jedziemy ponurkować z olbrzymimi morskimi żółwiami. Woda niestety nie była na tyle przezroczysta, aby robić piękne zdjęcia podwodne ale uwierzcie, były, a ja osobiście wlazłem na jednego z nich i mało się nie wywróciłem.

Na takich pirogach pływają lokalni rybacy, to nie jest eksponat muzealny, wystawiony dla turystów.

Takie wejście do lokalnej restauracji na wyspie kusi samo w sobie.

Raj na ziemi? Może tak.

Wracamy na nasz katamaran, przy okazji zabierając mamę ze swoją pociechą.

Zdjęcie drużyny. Oprócz wątków ogólnonarodowych jest też miejsce na patriotyzm lokalny.

Ukształtowanie wyspy jest tutaj bardzo różnorodne, od skal wulkanicznych po piękne piaszczyste plaże oraz mangrowce.

Blisko portu.

Już na suchym lądzie.

W ostatnim wolnym dniu robimy wycieczkę po wyspie. Postanowiliśmy odwiedzić jeden z tutejszych parków.

Banan, jak banan, ale ten kwiat...

Niemal godło i symbol Madagaskaru - kameleon.

Krokodyle też tu są.

Lemury - czy to nie Król Julian na nas się gapi?

Most w środku dżungli?

Karmienie lemurów zawsze sprawia wiele frajdy. Mam nadzieję, że nie tylko nam ale i lemurom.

Masz banana to jesteś przyjacielem, kończą się banany, kończy się przyjaźń i wracam na drzewo.