środa, 27 czerwca 2018

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (2)


Poranek na Madagaskarze to moja ulubiona pora dnia. Słońce jest jeszcze nisko, a powietrze jest rześkie i po prostu chce się żyć. Rano często też gromadzą się chmury nad oceanem, sprawiając wielokrotnie mylne wrażenie, że zacznie padać, jednak nic takiego się nie dzieje, gdy słońce wstaje wyżej chyba uciekają przed jego żarem i chowają się gdzieś za horyzontem. Dzisiaj jednak wyruszamy na pięć dni i nocy na Ocean, dlatego dyscyplinuję moją ekipę, szybkie śniadanie i w morze. Tutaj na całe szczęście odpada nam problem taszczenia i przygotowywania sprzętu wędkarskiego, na katamaranie już wszystko na nas czeka.
Mamy piękna pogodę, a katamaran czeka zacumowany daleko w zatoce, gdy dopływamy do niego łodzią, z daleka rozpoznaję Gerarda i Dudu, stojących na pokładzie, Mark pewnie jest w środku. To fajna chwila, kiedy wraca się do dobrych znajomych, gdzieś na końcu świata, po to, aby włóczyć się z nimi znowu po oceanie. Witam i ściskam się z nimi serdecznie, z messy wychodzi też Mark – nasz kapitan i jednocześnie doskonały wędkarz. Czas rozmieścić moją załogę w kabinach, to teraz przez najbliższe dni jest ich dom. Odpalamy silnik i hej przygodo! 

Pierwszym zadaniem jest dopłynięcie do oddalonego o około 80 km od brzegu łowiska. To tam na wypłyceniu na środku Oceanu Indyjskiego będziemy szukać wielkich ryb. Zadaniem numer dwa jest złapanie przynęty, niedużego, ale walecznego Bonito. Wypuszczamy, więc dwie wędki z przynętami na tego niewielkiego tuńczyka. Moje Chłopaki mimo zmęczenia nie mają ochoty na sen, zwiedzają łódź, delektują się widokiem na ocean i powoli znikający ląd, jednocześnie obserwując wędki. Tymczasem Bubu – nasz niezastąpiony kucharz przygotowuje lunch, ma być podobno gulasz z zebu z makaronem i jakiś deser. Co do samego Bubu, to jest to postać nietuzinkowa. Gdy pierwszy raz go spotkałem i okazało się, że to on jest kucharzem, przyznam się, że miałem wątpliwości. Bubu z wyglądu przypomina chłopczyka, chudziutki, miły i uśmiechnięty, ale co taki może ugotować dla zgrai facetów? O, jakże się myliłem! Właściwie do dziś nie wiem, kiedy i jak on to robi, bo nie stoi cały dzień w kambuzie, Bubu od czasu do czasu, coś obierze, coś pokroi, coś bulgocze na jego kuchni, a efekty są zawsze zaskakujące i wspaniałe. Tak było i tym razem, gulasz z zebu okazał się znakomity, do tego masa warzyw, a na deser banan na gorąco w karmelu. Czyż można chcieć więcej na lunch? 

Pierwsze branie jak zwykle wywołało emocje u wszystkich, także u mnie. Pierwszą rybkę pozwoliliśmy wyholować Cześkowi, który z wypiekami na twarzy mówił: „Rybka niby mała, ale ciągnie jak diabli”, był to oczywiście bonito, który stanowi przynętę na wiele gatunków tutejszych ryb. Teraz przyszedł czas na polowanie typu big game, czyli na wielką rybę. Za moment, więc mieliśmy wyrzucone już dwie wędki uzbrojone w przynęty i olbrzymie, ostre jak brzytwa haki. Plan nasz był taki, że polujemy na żaglicę lub tuńczyka, no w ostateczności barakuda też może być. Wędkarz jednak ma swoje plany, a życie pisze swoje, tak było i tym razem.

 Monotonny głos silnika i miarowe długie oceaniczne kołysanie powoli zaczęło usypiać naszą czujność na rufowym pokładzie. Pierwsze duże branie było jak grzmot, który wyrywa człowieka z letargu i błogostanu. Podleciałem pierwszy do wędki, odczekałem, zaciąłem, jest! Wołam Cześka i oddaję mu wędkę, to on miał łowić pierwszy. Czesiek przejmuje potężne wędzisko i zaczyna holować rybę, a właściwie to ona zaczyna holować Cześka, gruba plecionka raz na jakiś czas zatrzymuje się na kołowrotku, aby za chwilę znowu zacząć się wysnuwać. Co Czesiek zdobędzie kilka metrów, to za chwilę musi to oddać rybie. W tym momencie już wiem, że nie jest to wymarzona przez niego żaglica, to mogą być dwie rzeczy: albo fajny tuńczyk, albo rekin. Na nieszczęście Cześka okazał się to rekin. Walka z nim trwała dobre dwadzieścia minut. Czesiek pierwszy raz miał do czynienia z taką rybą i powiem, że chyba były takie momenty, że żeby nie nasza obecność, to rzuciłby tą wędkę i dał sobie spokój. W każdym razie wyglądał jak z krzyża zdjęty, ale jak ochłonął i zobaczył swoją bestię przy burcie, to ukazał mi się inny obraz, obraz Cześka szczęśliwego i spełnionego.  

Rekin to fajna i waleczna zdobycz, potrafi umęczyć człowieka jak rzadko która ryba, jednak zazwyczaj oznacza to jedno – jest ich więcej. Tak było i tym razem, brania następowały często, w zasadzie jedno po drugim i znowu kolejna męczarnia, aby podholować zbója do burty i wypuścić. Straciliśmy też przy tym sporo haków i przynęt. Na pokład wzięliśmy tylko jednego z tych morskich rozbójników, po to, aby zrobić parę pamiątkowych fotek. Podnoszenie na pokład rekina, to co tu dużo mówić to dosyć niebezpieczna sprawa, żywotne to, silne, a o podchodzeniu z ręką w pobliże jego ząbków lepiej nie wspominać. Rekiny też zazwyczaj oznaczają to, że prawdopodobnie tutaj nie złapiemy innej ryby, są szybsze, bardziej żarłoczne i powodują ze względu na swoje ząbki duże straty w sprzęcie podczas wędkowania, potrafią momentalnie przegryźć fluorokarbonowy przypon na marlina i uciec z przynętą. Czasami, w takim rekinim towarzystwie trafi się też inna ryba, przeważnie jest to tuńczyk, jednak często, a właściwie za każdym niemal razem jest on atakowany podczas holu właśnie przez rekiny i na pokład wyciągamy tylko sam łeb pięknego tuńczyka. Tak było i tym razem. Nie było sensu dalej toczyć tej nierównej walki i postanowiliśmy przerwać wędkowanie i ruszyć dalej po coś cenniejszego. Jutro przecież też jest dzień.

Wieczorem dotarliśmy do kotwicowiska, jak zwykle towarzyszył nam przepiękny zachód słońca na pełnym oceanie, żadnej innej łodzi w pobliżu, tylko my i woda. Jeszcze tylko pozostało nam przezbroić sprzęt i czas rozpocząć wieczorne wędkowanie. W skrzyni pozostało nam parę bonito, które teraz posłużą za wspaniałą przynętę. Wędki to w zasadzie zwykła gruntówka, oczywiście ciężkiego kalibru, bo i ryby tutaj bywają poważne. Zazwyczaj to rybki o wadze około 2-3 kg, ale trafiają się też takie i po kilkadziesiąt na ten sam zestaw, także trzeba być przygotowanym. A i te małe dają porządnie w kość, waleczność tutejszych ryb jest niesamowita, tutaj pod wodą po prostu toczy się regularna wojna. Prawdę mówiąc uwielbiam to nocne wędkowanie, brania są w zasadzie co chwila, wystarczy spuścić przynętę w pobliże dna i od razu jest atakowana. Zacinać trzeba niemalże błyskawicznie, w przeciwnym razie tracimy przynętę i zostajemy z pustym haczykiem. Praktycznie, co chwila przy pewnej wprawie holujemy coś do góry i za każdym razem jest to niespodzianka, bo albo ryba imponuje wielkością i walecznością, albo niesamowitymi barwami lub kształtem.
Tym razem zadaniem było, pomiędzy dobrą zabawą i co chwilę robioną sesja fotograficzną z jakimś rybim cudeńkiem, złowienie kilku Red Snapper, czyli Lucjanów Czerwonych na kolację. Red Snapper jest powiem szczerze jedną z najsmaczniejszych ryb jakie jadłem, sam jej wygląd jest urzekający, piękny czerwony kolor łuski, regularny okoniowaty kształt i białe mięso o niesamowitym smaku. Podczas poprzednich wypraw zawsze hitem był właśnie Czerwony Lucjan przygotowywany przez Bubu, smażony na patelni z chili i innymi przyprawami o niesamowitym smaku i zapachu. Zadanie złowienia kilku Lucjanów okazało się banalnie proste, już po około kilkunastu minutach łowienia mieliśmy ich tyle, że reszta wracała do wody. Zresztą brania następowały non stop i początkowo zabrakło dla mnie miejsca na pokładzie, abym też mógł połowić, ale oczywiście to nie był żaden problem, cieszyłem się z radości, jaką chłopakom sprawiało to wieczorne wędkowanie, służąc, jako fotograf, co chwila obsługując czyjś aparat, telefon lub kamerę. Zabawa jednym słowem była przednia. Po około godzinie grupa jednak zaczęła się przerzedzać, co jakiś czas ktoś odchodził mówiąc: „Idę, już mnie łapy bolą od tych ryb” , a pomyśleć, że przed wyjazdem co niektórzy z nich pytali, czy będzie można łowić całą noc? Na polu boju został jedynie Zbyszek, który nie odpuszczał, od wędki oderwało go dopiero zaproszenie na kolację i wspaniałego Lucjana Czerwonego.

Ja jak zwykle, postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki, jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz, oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.

Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki



O tym, że Madagaskar jest wędkarskim rajem, którego próżno szukać gdzie indziej na świecie, wiedziałem już dawno z moich poprzednich wypraw i tego, że na pewno połowimy byłem pewien. Cóż z tego jak i tak noc przed wyjazdem miałem jak zwykle bezsenną, ale do tego chyba już muszę się przyzwyczaić. Spotkanie ustaliliśmy jak zwykle na lotnisku w Warszawie, to stąd ruszymy na tę trzecią, co do wielkości wyspę świata. 
Wszyscy stawili się karnie, większość nielicznej grupy stanowili weterani: Sławek i Piotrek byli już ze mną na Syberii, a Zbyszek wraca po raz kolejny ze mną na Madagaskar, on wie, gdzie można połowić, jedynie Czesiek rusza po raz pierwszy w daleki świat po wielką wędkarską przygodę, jego marzeniem jest żaglica, jak sam mówi, więcej ryb może nie być. Na szczęście jak na tą odległość podróż nie będzie trwała długo, z przesiadkami, a jest ich dwie po drodze jakieś osiemnaście godzin. Odprawa przebiega bezproblemowo, nie musimy martwić się o sprzęt wędkarski czy ważność wiz, wyrobimy je już na Madagaskarze, a wędki czekają na nas na łodzi i po małym co nieco wsiadamy do samolotu z nadzieją na wspaniałą wędkarską przygodę.
Lądowanie na niewielkim lotnisku w Nosy Be pilotowi nie sprawiło żadnych problemów, przez bulaj samolotu widzę znajomy mizerny budynek lotniska (ma być rozbudowywany, na zewnątrz są plakaty) w otoczeniu bujnej tropikalnej roślinności. Tutaj nie ma rękawów, czy klimatyzowanych autobusów odwożących pasażerów do terminala, tu jest trap i spacer po płycie lotniska do miejsca odprawy. 
Tym razem jest ona zorganizowana na zewnątrz budynku, co tworzy jeszcze większy harmider niż zwykle. Wprawdzie więcej jest personelu, ale to nie poprawia sytuacji, jedni z nich wydają wnioski wizowe, inni pomagają je wypisywać, następni stawiają masę ważnych pieczątek i pobierają opłatę wizową, a inni po prostu stoją, ale od wszystkich słychać jedno słowo „gift”. Uprzedziłem chłopaków, aby mieli przy sobie jedynie drobne na opłatę wizową i unikali dawania „giftów” i chyba się udało. Następnym sitem po wyjściu z odprawy są tragarze, którzy oferują zaniesienie bagażu do samochodu, oczywiście też za „gift”, a to, że do samochodu jest z reguły nie dalej niż 15-20 m i są do dyspozycji darmowe wózki, których oni zresztą też używają, do przewiezienia naszego bagażu, to już jakby mniej ważne. My unikamy także tej zasadzki, bo niemalże przy samym wyjściu czeka na nas znajomy kierowca, pakujemy się, więc do zdezelowanego, co tu ukrywać busa i ruszamy w drogę do hotelu po drodze mijając typowe malgaskie klimaty, czyli mieszanina tandety i prowizorki z przepięknymi krajobrazami. 
Nie wiem czy jest tutaj jakieś ograniczenie prędkości, ale i tak byłoby to bez sensu, ponieważ jakość tutejszych dróg pozwala na rozwinięcie maksymalnej szybkości nie większej niż 50 km/h, a nocą trzeba jechać maks jakieś 30 km/h inaczej wpakujemy się na pewno w jakąś dziurę i będzie to koniec podróży. Po ponad godzinie jazdy, podczas której przebyliśmy nie więcej niż 30 km (korków po drodze nie było) docieramy do naszego miejsca bazowania. Na dworze wita nas urocza i jak zwykle śliczna Rosy, dziewczyna, która w zasadzie zarządza tym miejscem, zawsze uśmiechnięta i pomocna we wszystkim.
Sam hotel położony jest w bajecznym miejscu, bo na wysokim klifie tuż nad brzegiem oceanu i w zasadzie wystarczy wyjść z pokoju, aby robić bez żadnego fotoshopa zdjęcia do turystycznych folderów lub takie, że jak wyślemy je znajomym to mogą już przestać nas lubić tak jak dotychczas. Lubię to miejsce, bo oprócz widoków, panuje tutaj fajna, luźna, niemalże rodzinna atmosfera.
Miejsce to przypomina bardziej bungalowy niż typowy hotel, pokoje są czyste, a łóżka wygodne. Instalujemy się, więc w hotelu, ale mimo zmęczenia nikt nie zamierza położyć się spać, szkoda dnia.
Po odświeżeniu się jest plan, aby zejść na plaże i odwiedzić tutejszą restaurację. Zbieram, więc moją ekipę i w drogę. W restauracji w zasadzie nie ma stałego menu, wszystko zależy przede wszystkim od tego, co dostarczą miejscowi rybacy. Jednak dla mnie to nie jest wadą tego miejsca, a wręcz przeciwnie jego zaletą, dzięki temu wiemy, że wszystko jest pierwszej świeżości. Idziemy, więc niejako w nieznane. Dzisiaj mamy szczęście, właśnie są świeżutkie langusty, żal byłoby nie spróbować, tym bardziej, że u nas wydalibyśmy na to majątek. Będziemy grzeszyć, a co tam, zamawiamy cały półmisek langust z grilla i do tego Carpaccio z tuńczyka, tutejsze piwo, zwłaszcza zimne też nieźle smakuje i posiedziałoby się nieco dłużej, gdyby nie to, że jutro czas wyruszać na ryby, a i zmęczenie zaczyna wychodzić po tak długiej podróży. Nastroje jednak są bojowe, wszak to już jutro zaczynamy to, po co tutaj przyjechaliśmy – połowy wielkich ryb. C.D.N.