Poranek na Madagaskarze to moja ulubiona pora dnia. Słońce
jest jeszcze nisko, a powietrze jest rześkie i po prostu chce się żyć. Rano często
też gromadzą się chmury nad oceanem, sprawiając wielokrotnie mylne wrażenie, że
zacznie padać, jednak nic takiego się nie dzieje, gdy słońce wstaje wyżej chyba
uciekają przed jego żarem i chowają się gdzieś za horyzontem. Dzisiaj jednak
wyruszamy na pięć dni i nocy na Ocean, dlatego dyscyplinuję moją ekipę, szybkie
śniadanie i w morze. Tutaj na całe szczęście odpada nam problem taszczenia i
przygotowywania sprzętu wędkarskiego, na katamaranie już wszystko na nas czeka.
Mamy piękna pogodę, a katamaran czeka zacumowany daleko w
zatoce, gdy dopływamy do niego łodzią, z daleka rozpoznaję Gerarda i Dudu,
stojących na pokładzie, Mark pewnie jest w środku. To fajna chwila, kiedy wraca
się do dobrych znajomych, gdzieś na końcu świata, po to, aby włóczyć się z nimi
znowu po oceanie. Witam i ściskam się z nimi serdecznie, z messy wychodzi też
Mark – nasz kapitan i jednocześnie doskonały wędkarz. Czas rozmieścić moją
załogę w kabinach, to teraz przez najbliższe dni jest ich dom. Odpalamy silnik
i hej przygodo!
Pierwszym zadaniem jest dopłynięcie do oddalonego o około 80
km od brzegu łowiska. To tam na wypłyceniu na środku Oceanu Indyjskiego
będziemy szukać wielkich ryb. Zadaniem numer dwa jest złapanie przynęty, niedużego,
ale walecznego Bonito. Wypuszczamy, więc dwie wędki z przynętami na tego
niewielkiego tuńczyka. Moje Chłopaki mimo zmęczenia nie mają ochoty na sen,
zwiedzają łódź, delektują się widokiem na ocean i powoli znikający ląd,
jednocześnie obserwując wędki. Tymczasem Bubu – nasz niezastąpiony kucharz
przygotowuje lunch, ma być podobno gulasz z zebu z makaronem i jakiś deser. Co
do samego Bubu, to jest to postać nietuzinkowa. Gdy pierwszy raz go spotkałem i
okazało się, że to on jest kucharzem, przyznam się, że miałem wątpliwości. Bubu
z wyglądu przypomina chłopczyka, chudziutki, miły i uśmiechnięty, ale co taki
może ugotować dla zgrai facetów? O, jakże się myliłem! Właściwie do dziś nie wiem,
kiedy i jak on to robi, bo nie stoi cały dzień w kambuzie, Bubu od czasu do
czasu, coś obierze, coś pokroi, coś bulgocze na jego kuchni, a efekty są zawsze
zaskakujące i wspaniałe. Tak było i tym razem, gulasz z zebu okazał się
znakomity, do tego masa warzyw, a na deser banan na gorąco w karmelu. Czyż
można chcieć więcej na lunch?
Pierwsze branie jak zwykle wywołało emocje u wszystkich,
także u mnie. Pierwszą rybkę pozwoliliśmy wyholować Cześkowi, który z wypiekami
na twarzy mówił: „Rybka niby mała, ale ciągnie jak diabli”, był to oczywiście
bonito, który stanowi przynętę na wiele gatunków tutejszych ryb. Teraz
przyszedł czas na polowanie typu big game, czyli na wielką rybę. Za moment,
więc mieliśmy wyrzucone już dwie wędki uzbrojone w przynęty i olbrzymie, ostre
jak brzytwa haki. Plan nasz był taki, że polujemy na żaglicę lub tuńczyka, no w
ostateczności barakuda też może być. Wędkarz jednak ma swoje plany, a życie
pisze swoje, tak było i tym razem.
Monotonny głos
silnika i miarowe długie oceaniczne kołysanie powoli zaczęło usypiać naszą
czujność na rufowym pokładzie. Pierwsze duże branie było jak grzmot, który
wyrywa człowieka z letargu i błogostanu. Podleciałem pierwszy do wędki,
odczekałem, zaciąłem, jest! Wołam Cześka i oddaję mu wędkę, to on miał łowić
pierwszy. Czesiek przejmuje potężne wędzisko i zaczyna holować rybę, a
właściwie to ona zaczyna holować Cześka, gruba plecionka raz na jakiś czas
zatrzymuje się na kołowrotku, aby za chwilę znowu zacząć się wysnuwać. Co
Czesiek zdobędzie kilka metrów, to za chwilę musi to oddać rybie. W tym
momencie już wiem, że nie jest to wymarzona przez niego żaglica, to mogą być
dwie rzeczy: albo fajny tuńczyk, albo rekin. Na nieszczęście Cześka okazał się
to rekin. Walka z nim trwała dobre dwadzieścia minut. Czesiek pierwszy raz miał
do czynienia z taką rybą i powiem, że chyba były takie momenty, że żeby nie
nasza obecność, to rzuciłby tą wędkę i dał sobie spokój. W każdym razie
wyglądał jak z krzyża zdjęty, ale jak ochłonął i zobaczył swoją bestię przy
burcie, to ukazał mi się inny obraz, obraz Cześka szczęśliwego i
spełnionego.
Rekin to fajna i waleczna zdobycz, potrafi umęczyć człowieka
jak rzadko która ryba, jednak zazwyczaj oznacza to jedno – jest ich więcej. Tak
było i tym razem, brania następowały często, w zasadzie jedno po drugim i znowu
kolejna męczarnia, aby podholować zbója do burty i wypuścić. Straciliśmy też
przy tym sporo haków i przynęt. Na pokład wzięliśmy tylko jednego z tych
morskich rozbójników, po to, aby zrobić parę pamiątkowych fotek. Podnoszenie na
pokład rekina, to co tu dużo mówić to dosyć niebezpieczna sprawa, żywotne to, silne,
a o podchodzeniu z ręką w pobliże jego ząbków lepiej nie wspominać. Rekiny też
zazwyczaj oznaczają to, że prawdopodobnie tutaj nie złapiemy innej ryby, są
szybsze, bardziej żarłoczne i powodują ze względu na swoje ząbki duże straty
w sprzęcie podczas wędkowania, potrafią momentalnie przegryźć fluorokarbonowy
przypon na marlina i uciec z przynętą. Czasami, w takim rekinim towarzystwie
trafi się też inna ryba, przeważnie jest to tuńczyk, jednak często, a właściwie
za każdym niemal razem jest on atakowany podczas holu właśnie przez rekiny i na
pokład wyciągamy tylko sam łeb pięknego tuńczyka. Tak było i tym razem. Nie
było sensu dalej toczyć tej nierównej walki i postanowiliśmy przerwać
wędkowanie i ruszyć dalej po coś cenniejszego. Jutro przecież też jest dzień.
Wieczorem dotarliśmy do kotwicowiska, jak zwykle towarzyszył
nam przepiękny zachód słońca na pełnym oceanie, żadnej innej łodzi w pobliżu,
tylko my i woda. Jeszcze tylko pozostało nam przezbroić sprzęt i czas rozpocząć
wieczorne wędkowanie. W skrzyni pozostało nam parę bonito, które teraz posłużą
za wspaniałą przynętę. Wędki to w zasadzie zwykła gruntówka, oczywiście
ciężkiego kalibru, bo i ryby tutaj bywają poważne. Zazwyczaj to rybki o wadze
około 2-3 kg, ale trafiają się też takie i po kilkadziesiąt na ten sam zestaw,
także trzeba być przygotowanym. A i te małe dają porządnie w kość, waleczność
tutejszych ryb jest niesamowita, tutaj pod wodą po prostu toczy się regularna
wojna. Prawdę mówiąc uwielbiam to nocne wędkowanie, brania są w zasadzie co
chwila, wystarczy spuścić przynętę w pobliże dna i od razu jest atakowana.
Zacinać trzeba niemalże błyskawicznie, w przeciwnym razie tracimy przynętę i
zostajemy z pustym haczykiem. Praktycznie, co chwila przy pewnej wprawie
holujemy coś do góry i za każdym razem jest to niespodzianka, bo albo ryba
imponuje wielkością i walecznością, albo niesamowitymi barwami lub kształtem.
Tym razem zadaniem było, pomiędzy dobrą zabawą i co chwilę
robioną sesja fotograficzną z jakimś rybim cudeńkiem, złowienie kilku Red Snapper,
czyli Lucjanów Czerwonych na kolację. Red Snapper jest powiem szczerze jedną z
najsmaczniejszych ryb jakie jadłem, sam jej wygląd jest urzekający, piękny
czerwony kolor łuski, regularny okoniowaty kształt i białe mięso o niesamowitym
smaku. Podczas poprzednich wypraw zawsze hitem był właśnie Czerwony Lucjan
przygotowywany przez Bubu, smażony na patelni z chili i innymi przyprawami o
niesamowitym smaku i zapachu. Zadanie złowienia kilku Lucjanów okazało się
banalnie proste, już po około kilkunastu minutach łowienia mieliśmy ich tyle,
że reszta wracała do wody. Zresztą brania następowały non stop i początkowo
zabrakło dla mnie miejsca na pokładzie, abym też mógł połowić, ale oczywiście
to nie był żaden problem, cieszyłem się z radości, jaką chłopakom sprawiało to
wieczorne wędkowanie, służąc, jako fotograf, co chwila obsługując czyjś aparat,
telefon lub kamerę. Zabawa jednym słowem była przednia. Po około godzinie grupa
jednak zaczęła się przerzedzać, co jakiś czas ktoś odchodził mówiąc: „Idę, już
mnie łapy bolą od tych ryb” , a pomyśleć, że przed wyjazdem co niektórzy z nich
pytali, czy będzie można łowić całą noc? Na polu boju został jedynie Zbyszek,
który nie odpuszczał, od wędki oderwało go dopiero zaproszenie na kolację i
wspaniałego Lucjana Czerwonego.
Ja jak zwykle, postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w
kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem
oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się
szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję
niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na
Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W
bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos
wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki,
jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy
jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku
chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a
w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy
ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz,
oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to
jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje
posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.