niedziela, 3 lutego 2019
poniedziałek, 16 lipca 2018
Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (4)
Rano po podniesieniu kotwicy płyniemy wzdłuż znanego nam
wypłycenia, które cięgnie się kilometrami gdzieś na środku oceanu. To tutaj
gromadzi się najwięcej ryb. Te małe przyciągają duże drapieżniki, tworząc jedno
z najpiękniejszych wędkarsko miejsc na naszej planecie. Dzisiaj w naszej
włóczędze za wielką rybą towarzyszą nam delfiny. Początkowo widzimy kilka,
gdzieś w oddali, jakby popisujące się przed nami, wyskakują z wody, robią salta
i fikołki. Widać na pierwszy rzut oka, że nie robią tego w jakimś konkretnym
celu, że po prostu doskonale się bawią. Po jakimś czasie stado podpływa w
pobliże naszej łodzi i towarzyszy nam przed dziobem przez dosłownie
kilkadziesiąt minut. Wtedy zapominamy o wędkowaniu i wszyscy gromadzimy się na
dziobie, obserwując te szczęśliwe zwierzęta, które nie wiadomo, czemu od wieków
upodobały sobie być blisko i popisywać się przed żeglarzami, rybakami, a teraz
przed nami. Dlaczego to robią? Przecież tak wiele nas dzieli? A mimo wszystko,
gdy patrzę na te cudowne stworzenia, czuję jakąś prymitywną więź i to, że mimo
różnic jesteśmy z tego samego świata.
Piotrek się nie poplączą. Obaj są zaprawionymi w bojach wędkarzami, także jest nadzieja. Jednak obie ryby nie dają łatwo za wygraną, mam nadzieję, że to nie rekiny, ale w tym momencie jeszcze zbyt wcześnie, aby o tym przesądzać. Pierwsza poddaje się zdobycz Piotrka, w głębinie majaczy piękny srebrny tuńczyk, teraz trzeba zadbać, aby nie dać mu iść pod dno łodzi. Piotrek jednak nie daje rybie na to większych szans i prawidłowo podholowuje rybę pod samą rufę. W międzyczasie Sławek też robi postępy i widać też jego zdobycz w odmętach, to też tuńczyk i to, jaki, piękny dogtooth tuna ląduje na pokładzie. Mamy piękny dublet! Będzie co świętować. Oczywiście sesja wędkarska, tym razem i ja chcę w tym uczestniczyć i klękam pomiędzy Piotrem i Sławkiem i ich piękną zdobyczą.
chyba to jest najpiękniejsze. Tak bardzo bym chciał, aby ten świat, tutaj na Madagaskarze pozostał takim jak najdłużej, bez międzynarodowych korporacji, sieci hoteli i sklepów, kart płatniczych i wielkich banków. Jak długo takim pozostanie, tego nie wiem, pewnie do czasu aż nie będzie się tutaj opłacać „inwestować” wielkich pieniędzy, do czasu aż nie wmówią tym szczęśliwym ludziom, że karta płatnicza i kredyt, to coś co musisz mieć, że
lepiej jest wstawać codzienne rano dla korporacji niż wtedy, kiedy potrzeba, że musisz łowić więcej ryb, bo musisz je sprzedać, aby mieć na życie, a nie tylko tyle ile ci właśnie potrzeba. Mam jednak cichą nadzieję, że „inwestorom” jeszcze długo nie będzie się to opłacać i zostawią tych szczęśliwych ludzi samym sobie.
Pogoda jest przepiękna, ocean dosłownie płaski jak stół,
jedynie niewielka martwa fala kołysze nas ospale. Tym łatwiej w tej chwili
znaleźć miejsca, gdzie żerują ryby. Wypatruję takich miejsc tradycyjnie ze
sterówki i dzisiaj jest ich tak wiele wokół nas, że trudno się zdecydować. Co
chwila pojawiają się nowe i woda zaczyna się dosłownie gotować, to dobry znak.
Tym razem do wody idą duże wobblery plus kalmary. Rezygnujemy na razie z połowu
na bonito, zawierzając nasze szczęście myśli i inwencji konstruktorów
współczesnych przynęt wędkarskich. Jak zwykle na nasze wobblery kuszą się
najpierw duże bonito, ale raczej nie o to nam chodzi. Pośród
małych tunków,
trafia się fajna latająca ryba, na dużych wędkach na razie jest spokój. Coś
jednak zaczyna się zmieniać na małych jest nareszcie mocne branie na jednej z
nich. Widać na pierwszy rzut oka, że to nie jest mała rybka. Do wędki doskakuje
Sławek i podejmuje walkę z rybą. Po chwili podobne branie na drugiej wędce, tym
razem Piotrek. W tym momencie mamy dwie wędki na rufie walczące z
prawdopodobnie niezłymi okazami. W takim wypadku nie pozostaje nic innego, jak
zwinąć pozostałe dwie wędki i mieć nadzieję, że Sławek i Piotrek się nie poplączą. Obaj są zaprawionymi w bojach wędkarzami, także jest nadzieja. Jednak obie ryby nie dają łatwo za wygraną, mam nadzieję, że to nie rekiny, ale w tym momencie jeszcze zbyt wcześnie, aby o tym przesądzać. Pierwsza poddaje się zdobycz Piotrka, w głębinie majaczy piękny srebrny tuńczyk, teraz trzeba zadbać, aby nie dać mu iść pod dno łodzi. Piotrek jednak nie daje rybie na to większych szans i prawidłowo podholowuje rybę pod samą rufę. W międzyczasie Sławek też robi postępy i widać też jego zdobycz w odmętach, to też tuńczyk i to, jaki, piękny dogtooth tuna ląduje na pokładzie. Mamy piękny dublet! Będzie co świętować. Oczywiście sesja wędkarska, tym razem i ja chcę w tym uczestniczyć i klękam pomiędzy Piotrem i Sławkiem i ich piękną zdobyczą.
Po chwili radości, gdy emocje nieco opadły, wędki wracają do
wody w poprzednim układzie. Na małą wędkę atakuje niezła barrakuda, jej
haczykowate i ostre jak igły zęby zawsze budzą respekt i stanowią piękny motyw
do zrobienia fajnych zdjęć. Tymczasem mamy branie też na dużej wędce, mocne
szarpnięcie, później drugie, jednak zaciąć ryby się nie udaje. Wyciągamy zestaw
i jak zwykle oceniamy czy jeszcze nadaje się do tego, aby go wyrzucić. Na
grubym fluorokarbonie widzimy charakterystyczne ślady zębów marlina, przypon
jest porysowany na sporej długości, nie mamy wątpliwości, że to był właśnie
marlin, szkoda, ale właśnie na tym polega wędkarstwo, raz na wozie, raz pod
wozem.
Wracamy do wersji z żywymi bonito. Po to, aby przynęta była
skuteczna ryba musi być żywa, czyli delikatnie wyciągnięta z wody, jak najmniej
wymęczona trafia na drugą wędkę, jako przynęta na big game. Z małymi tuńczykami
nie ma kłopotu, jest ich tutaj cała masa, dlatego zmiana sposobu wędkowania
trwa dosłownie chwilę i znowu trolingujemy za wielką rybą. W zasadzie kręcimy
się w jednym miejscu, bo zarówno zapisy na echosondzie, jak i to co dzieje się
na powierzchni wody przekonuje nas, że nie ma co szukać lepszego miejsca. Po
kilku niewielkich kółeczkach mamy dwa brania na dużych wędkach niemalże
jednocześnie. Tym razem do boju staje Sławek i Czesiek i znowu jest problem,
aby wędki się nie splątały. Żaglice, nie murują do dna i pierwsze co robią to
starają się uciec jak najdalej od tego co ich trzyma. Piękny widok na rufie,
gdy obie wędki gną się pod naporem ryby, mam nadzieję na kolejny dublet tego
dnia i po raz nie wiem który nabieram przekonania, że Madagaskar to jedno z
najbardziej fantastycznych miejsc do wędkowania na świecie. Tak się jednak nie
stało, swoją żaglicę pod rufę zdołał doholować tylko Czesiek, więc drugiego
dubletu nie będzie. Jakiś czas później mamy jeszcze dwie żaglice w tym
prawdziwego giganta, którego wyciągnął Piotrek. Trafia się nam też prawdziwa
perełka i rarytas – przepięknie ubarwiona koryfena.
Przed wieczorem próbujemy zejść na płytszą wodę by tam
połowić inną metodą. Speed jigging i slow jigging to dwie metody, które tutaj
już nie raz dawały nam znakomite efekty. Przede wszystkim inna metoda, inne
ryby, dlatego też postanawiamy coś zmienić w naszym wędkowaniu. Metody te
stosuje się przede wszystkim przy połowach ryb dennych i pelagicznych, takich
jak graniki, trewale, snappery i kilka innych ciekawych gatunków.
Pierwsza z
tych metod, czyli szybki jogging, polega na bardzo szybkim wyciąganiu przynęty
z dna i jest co tu dużo mówić dość wyczerpująca ale za to skuteczna, druga to
wolny jogging, gdzie używa się przynęt o nieco innym kształcie i jak sama nazwa
wskazuje nie wymaga tak szybkiego wyciągania przynęty ku powierzchni. Tym razem
jednak, mimo fajnych zapisów na echosondzie ryby nie reagują ani na szybki ani
na wolny jogging. Prawdopodobnie jest to spowodowane pełnią księżyca, ale tego
tak naprawdę nikt nie wie, ponieważ podczas nocnego łowienia ryby atakują jak
szalone i znowu mamy wspaniałą zabawę i co tu dużo gadać ucztę na kolację.
Rano budzimy się z myślą, że to nasz ostatni dzień na morzu
i czas wracać. Postanawiamy, że spróbujemy jeszcze jednej metody – poppingu.
Podczas łowienia ta metodą używa się przynęt pływających zwanych popperami.
Sposób łowienia nie należy do łatwych i wymaga nieco treningu, siły i sprytu,
tym bardziej, że same przynęty ważą co najmniej około 150g, trzeba tym daleko
rzucić, a potem też nie jest lekko, bo prowadzenie poppera, aby było skuteczne
musi być agresywne, do tego jeszcze dodajmy równowagę, którą musimy utrzymywać.
Nagrodą za wysiłek są natomiast spektakularne brania wielkich ryb z powierzchni
wody. Ponieważ łowimy na przynętę, która cały czas jest prowadzona po
powierzchni wody możemy obserwować całą akcję, która bardzo często składa się z
kilku ataków podczas jednego prowadzenia przynęty. Wielokrotnie dzieje się tak,
że ta sama ryba, kilkukrotnie minie przynętę, a następnie ją goni i znowu
atakuje, a my to wszystko możemy obserwować na własne oczy. Suma summarum do
poppingowania zostało nas trzech, reszta wolała się przyglądać, ale opłaciło
się. Podczas niecałej godziny złowiliśmy parę
fajnych sztuk, między innymi GT,
barakudy i koryfenę zwaną też Mahi Mahi i popłynęliśmy dalej.
Kończąca się wyprawa skłania do przemyśleń i podsumowań, tak
jest i tym razem. Ilość złowionych ryb podczas wyprawy jak ich jakość sprawia,
że po raz kolejny mogę myśleć o sukcesie, ale przecież to nieważne co ja myślę
na ten temat, ważne co myślą ci, którzy mi zawierzyli. Patrzę na nich
wszystkich,
Czesiek, który marzył o żaglicy dostał ich dwie plus duży bonus w
postaci innych gatunków. Piotrek, który złowił największą żaglicę, już teraz
wie ile i jakich przynęt zabierze tutaj następnym razem. Sławek, współautor
pięknego tuńczykowego dubleta, odnalazł się w poppingu, którego spróbował
pierwszy raz w życiu, a Zbyszek, który jest tutaj ze mną po raz drugi, mówi, że
jak zwykle było zajebiście. Każdy z nich złapał po co najmniej kilka dużych
trofeów, plus do tego całą masę rafowych cudeniek. Załoga jak zwykle spisała
się też znakomicie, a Bubu dopieszczał nas a to Carpaccio z tuńczyka, stekami z
zebu, krewetkami, czy świetnym spaghetti, na deser podając na przykład marakuję
w cieście.
rozmawiam z nimi i wiem, że chociaż dzisiaj już są zmęczeni to
każdy z nich dostał to, po co tutaj przyjechał.
Wyprawy tego typu, oprócz walorów czysto wędkarskich, bo
przecież to jest główny powód tego, że ruszamy gdzieś na koniec świata, mają
też tą wielką zaletę, że spotykają się ludzie zupełnie obcy, którzy nigdy w
innych warunkach by się nie spotkali. Fantastyczne jest to, że bardzo często
spotykamy się jako zupełnie obcy ludzie na Okęciu w Warszawie, a wracamy na to
samo Okęcie bogatsi o zupełnie nowe znajomości, a niekiedy długoletnie
przyjaźnie. Tak będzie chyba i tym razem, ponieważ humor i fantastyczna
atmosfera towarzyszą nam przez cały czas.
Gdzieś w dali zaczyna majaczyć zarys lądu, to znak, że
wracamy. Pełni wrażeń, jednak marzymy już o postawieniu nogi na stałym lądzie,
o wyspaniu się w normalnym łóżku, chociaż wiem, że po jakimś czasie znowu
zacznie mnie nosić, aby wrócić tutaj i powalczyć z Iwlą rybą i chyba z samym
sobą.
Madagaskar to dla mnie miejsce niesamowite, zupełnie inne
niż kurorty z turystycznych folderów. Widoki i plaże są tutaj takie jak w
najlepszych miejscach na świecie, tyle tylko, że zachowały one swój autentyczny
rajski urok, bez tłoku, hoteli molochów typu all inclusive, a nawet banków z
ich kartami płatniczymi. Tutaj można jeszcze spotkać ludzi, którzy są
zwyczajnie szczęśliwi, kultywując swoje odwieczne zajęcia i rytuały, a dzieci
tutaj grają co najwyżej w piłkę lub pływają, a nie bawią się smartfonami. Tutaj
ludzie żyją autentycznie, tym co tu i teraz, a nie siedzą w wirtualnym świecie
i chyba to jest najpiękniejsze. Tak bardzo bym chciał, aby ten świat, tutaj na Madagaskarze pozostał takim jak najdłużej, bez międzynarodowych korporacji, sieci hoteli i sklepów, kart płatniczych i wielkich banków. Jak długo takim pozostanie, tego nie wiem, pewnie do czasu aż nie będzie się tutaj opłacać „inwestować” wielkich pieniędzy, do czasu aż nie wmówią tym szczęśliwym ludziom, że karta płatnicza i kredyt, to coś co musisz mieć, że
lepiej jest wstawać codzienne rano dla korporacji niż wtedy, kiedy potrzeba, że musisz łowić więcej ryb, bo musisz je sprzedać, aby mieć na życie, a nie tylko tyle ile ci właśnie potrzeba. Mam jednak cichą nadzieję, że „inwestorom” jeszcze długo nie będzie się to opłacać i zostawią tych szczęśliwych ludzi samym sobie.
poniedziałek, 2 lipca 2018
Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (3)
Ja jak zwykle postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w
kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem
oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się
szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję
niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na
Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W
bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos
wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki,
jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy
jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku
chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a
w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy
ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz,
oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to
jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje
posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.
Poranek był przepiękny. Słońce jeszcze było poza horyzontem
z dołu oświetlając wysokie kłębiaste chmury. Większość ludzi fotografuje i zachwyca
się zachodami słońca, ale wschody są, co najmniej równie piękne, jak nie
piękniejsze, a może dzieje się tak, dlatego, że większość ludzi śpi o tej
porze? Nie wiedzą co tracą. Wschody i zachody słońca na Madagaskarze, tak jak w
całej strefie zwrotnikowej trwają krótko, a i różnice w długości dnia i nocy w
ciągu roku w zasadzie się nie zmieniają. Wschód mamy około 6:00 i zachód też o
6:00 tyle że wieczorem.
Pod pokładem zaczął się ruch, poranna toaleta i powolne
przygotowania do śniadania. Praktycznie jesteśmy już na łowisku i dzisiaj
teoretycznie wystarczy podnieść kotwicę i zaczynamy łowić. Teraz będziemy
poruszali się przez najbliższe dni wzdłuż tego oceanicznego wypłycenia, polując
na wielką rybę.
Ruszamy więc ciągnąc za sobą cztery wędki, dwie ze
sztucznymi przynętami na dużą rybę, dwie na Bonito, którego użyjemy jako
przynęty. Nie trzeba długo czekać i na pokładzie ląduje Bonito. Teraz jest
dylemat, czy przezbrajać się na żywą przynętę, czy dalej ciągnąć nasze sztuczne
kalmary w nadziei na branie. Postanawiamy zadziałać według metody „na dwoje
babka wróżyła” i jedną wędkę pozostawiamy tak jak jest, drugą zaopatrujemy w
dorodnego tuńczyka. Teraz pozostaje tylko czekać na rezultaty. Wspólnie z
Markiem, naszym kapitanem wypatrujemy ze sterówki miejsc, żerowania tuńczyków
lub żaglic i kierujemy nasz katamaran właśnie w tamta stronę. Miejsc takich,
gdzie woda zaczyna się gotować jest dosyć sporo, jedne się pojawiają inne
znikają, zanim zdołamy do nich dopłynąć, jedno jest pewne, ryba żeruje, a to
dobry znak. Gdy tak wypatrujemy żerowisk, nagle słyszę krzyk Piotra – „Jest!”,
który oznacza oczywiście branie. Stopujemy naszą łódź, ja lecę na rufę, zobaczyć
co się dzieje. Wędka Piotrka jest już mocno wygięta, a gruba plecionka rozwija
się ze szpuli kołowrotka z charakterystycznym świstem, to dobry znak.
W takim
momencie wędkarzowi pozostaje jedno – czekać aż ryba się nieco zmęczy i
wyhamuje, dopiero potem można coś zacząć robić. Wreszcie ryba stanęła, tak
naprawdę, nie wiadomo ile plecionki wysnuła, ale myślę, że spokojnie ze sto
pięćdziesiąt metrów. Piotrek zaczyna pompować zwijając jednocześnie fachowo
żyłkę na szpulę kołowrotka, odzyskując metr po metrze. Wreszcie jest, w dali w
odległości około stu pięćdziesięciu, a może dwustu metrów widzimy wyskakującą z
wody żaglicę. Wszyscy jak jeden zgromadzeni na rufie wydajemy jak na komendę
jeden dźwięk – Wow! Piotrek szybko wybiera luz, bo okazuje się że żaglica
postanawia płynąć w naszą stronę, w pewnym momencie mówiąc: „Chyba zeszła”,
„Piotrek kręć szybko!” _ krzyczę i w tym momencie wędka znowu się napina i
wiadomo, że ryba ciągle siedzi na haku. Później jest jeszcze kilka odjazdów,
kilka postojów, momentów, gdy ryba staje bokiem rozpinając swoją olbrzymią
płetwę grzbietową i znowu piękne wyskoki spod wody, salta i świece, tym razem
już nieco bliżej naszej łodzi. Po około 25 minutach walki widać, że i ryba i
wędkarz są zmęczeni. Piotrek doholowuje rybę do naszej rufy, teraz już widać w
tej cudownie przezroczystej i niemalże turkusowej wodzie, że jest to spora
żaglica. Gerard jest odpowiedzialny za wyciągnięcie jej na pokład, a to
niełatwe zadanie, jednak on jest w tym mistrzem i zawsze patrzę na niego z podziwem
takich momentach, dlatego jestem pewien, że uda mu się i tym razem. W momencie wyciągania takiego olbrzyma z wody bardzo ważna jest współpraca pomiędzy nim a wędkarzem. Najważniejszym zadaniem wędkarza oprócz doholowania ryby w odpowiednie miejsce na rufie łodzi, otwarcie kabłąka kołowrotka w odpowiednim momencie, od tego zależy bezpieczeństwo osoby, która podbiera rybę, ale i samej ryby, tym bardziej, że tutaj nie mamy do czynienia z haczykami na uklejkę, ale z potężnymi i ostrymi jak brzytwa hakami. Tym razem jednak wszystko poszło sprawnie, zarówno Gerard jak i Piotrek spisali się na medal, ryba po krótkiej szamotaninie leżała na pokładzie. Na szczęście była w takiej kondycji, że można było zrobić krótką sesję zdjęciową, po której wróciła do wody.
Łowimy dalej, teraz kolej na Sławka, który na szczęście nie
musiał czekać zbyt długo, za jakieś pół godziny kolejna żaglica ląduje na
naszym pokładzie. W międzyczasie zmieniamy pozostałe dwie wędki do tej pory
łowiące nam Bonito i uzbrajamy je w wobblery. Też nie trzeba długo czekać na
efekty, na łodzi pojawiają się takie gatunki jak barrakuda i o dziwo, co dla
mnie też było zaskoczeniem belona, na którą właśnie w maju jeżdżę na bałtycką
plażę. Śmiejemy się, że trzeba było jechać na koniec świata, aby złapać naszą
belonę, ale to miły przyłów. W międzyczasie pojawia się też rekin, co często
nie jest dobrą wróżbą, ale na szczęście chyba tylko jeden i wszystko wraca do
normy. Na wobblery brania są właściwie co chwila, bo nasze przynęty upodobały
sobie też duże bonito i lucjany, co sprawiało chłopakom niesamowitą frajdę.
Znowu branie na dużą wędkę, tym razem wiem, że to nie
żaglica. Ryba muruje do dna i zmienia non stop kierunek ucieczki. Są dwie
możliwości albo znowu rekin, oby nie, albo tuńczyk. Tuńczyki w zasadzie
wszystkie, nawet te małe każdemu wędkarzowi sprawiają ogromną frajdę, bo po
pierwsze jest to cenione trofeum wędkarskie, ale także i ryba bardzo waleczna,
ta torpeda potrafi wykończyć nie jednego wędkarza swą siłą i wytrzymałością. Dlatego
też z zainteresowaniem patrzyliśmy co też ukaże się przy naszej burcie. Na
szczęście był to dogtooth, jego piękny wrzecionowaty błękitno srebrny kształt
zaczął przebijać się gdzieś na głębokości dziesięciu metrów w tej
przezroczystej wodzie. Widać było jak chodzi i walczy pod wodą, próbując skryć
się pod dnem naszej łodzi. Tuńczyk nie był olbrzymem jak na swój gatunek, ale
ważył na pewno ponad 30 kg. Zwycięzcą w tej walce tym razem okazał się Czesiek,
który już teraz miał na swym koncie wymarzoną żaglicę, rekina i tuńczyka, nie
licząc oczywiście pozostałych pomniejszych gatunków. Jak sam powiedział „Tego
się nie spodziewałem, marzyłem tylko o żaglicy, a dostałem o tyle więcej” –
Czesiek nie wiedział, że to dopiero początek wyprawy. Przed nami było jeszcze
trzy dni łowienia.
Wieczorem, po zakotwiczeniu na rafie, jak zwykle zaczęliśmy
połowy nocne. Niespodzianki nie było, znowu ryby brały jak szalone. Teraz
jednak nie było już takiego tłoku i parcia na wędkowanie jak dnia poprzedniego.
Zbyszek jak zwykle nie dawał za wygraną i co chwila wyciągał coś ładnego.
Przebojem wieczoru był fajny granik wyciągnięty właśnie przez niego. Ryba to
tak brzydka, że aż piękna a przy tym niesamowicie waleczna. Ja też złapałem się
za wędkę i co chwila wyciągałem a to większe, a to mniejsze klejnociki. Jedno
branie natomiast miałem fantastyczne, jak przypuszczam duży
granik, z którym
niestety nie miałem szans. Branie było tak silne, że niemalże wyrwało mi wędkę
z rąk, hamulec miałem jak zwykle ustawiony dosyć mocno, tutaj żartów nie ma.
Ryba natychmiast zaczęła murować do dna jednocześnie wchodząc pod dno łodzi nie
dając mi żadnych szans, wędkę miałem wygiętą do granic możliwości i jedyne, co
mogłem zrobić to czekać na jej błąd. Nie doczekałem się, po jakiś dwóch
minutach było po walce, mocna gruba plecionka przetarła się gdzieś o rafę i
tyle, ale adrenalinę mi podniosła i za to dzięki. środa, 27 czerwca 2018
Madagaskar – wielkie żaglice, tuńczyki i smoki (2)
Poranek na Madagaskarze to moja ulubiona pora dnia. Słońce
jest jeszcze nisko, a powietrze jest rześkie i po prostu chce się żyć. Rano często
też gromadzą się chmury nad oceanem, sprawiając wielokrotnie mylne wrażenie, że
zacznie padać, jednak nic takiego się nie dzieje, gdy słońce wstaje wyżej chyba
uciekają przed jego żarem i chowają się gdzieś za horyzontem. Dzisiaj jednak
wyruszamy na pięć dni i nocy na Ocean, dlatego dyscyplinuję moją ekipę, szybkie
śniadanie i w morze. Tutaj na całe szczęście odpada nam problem taszczenia i
przygotowywania sprzętu wędkarskiego, na katamaranie już wszystko na nas czeka.
Mamy piękna pogodę, a katamaran czeka zacumowany daleko w
zatoce, gdy dopływamy do niego łodzią, z daleka rozpoznaję Gerarda i Dudu,
stojących na pokładzie, Mark pewnie jest w środku. To fajna chwila, kiedy wraca
się do dobrych znajomych, gdzieś na końcu świata, po to, aby włóczyć się z nimi
znowu po oceanie. Witam i ściskam się z nimi serdecznie, z messy wychodzi też
Mark – nasz kapitan i jednocześnie doskonały wędkarz. Czas rozmieścić moją
załogę w kabinach, to teraz przez najbliższe dni jest ich dom. Odpalamy silnik
i hej przygodo!
Pierwszym zadaniem jest dopłynięcie do oddalonego o około 80
km od brzegu łowiska. To tam na wypłyceniu na środku Oceanu Indyjskiego
będziemy szukać wielkich ryb. Zadaniem numer dwa jest złapanie przynęty, niedużego,
ale walecznego Bonito. Wypuszczamy, więc dwie wędki z przynętami na tego
niewielkiego tuńczyka. Moje Chłopaki mimo zmęczenia nie mają ochoty na sen,
zwiedzają łódź, delektują się widokiem na ocean i powoli znikający ląd,
jednocześnie obserwując wędki. Tymczasem Bubu – nasz niezastąpiony kucharz
przygotowuje lunch, ma być podobno gulasz z zebu z makaronem i jakiś deser. Co
do samego Bubu, to jest to postać nietuzinkowa. Gdy pierwszy raz go spotkałem i
okazało się, że to on jest kucharzem, przyznam się, że miałem wątpliwości. Bubu
z wyglądu przypomina chłopczyka, chudziutki, miły i uśmiechnięty, ale co taki
może ugotować dla zgrai facetów? O, jakże się myliłem! Właściwie do dziś nie wiem,
kiedy i jak on to robi, bo nie stoi cały dzień w kambuzie, Bubu od czasu do
czasu, coś obierze, coś pokroi, coś bulgocze na jego kuchni, a efekty są zawsze
zaskakujące i wspaniałe. Tak było i tym razem, gulasz z zebu okazał się
znakomity, do tego masa warzyw, a na deser banan na gorąco w karmelu. Czyż
można chcieć więcej na lunch?
Pierwsze branie jak zwykle wywołało emocje u wszystkich,
także u mnie. Pierwszą rybkę pozwoliliśmy wyholować Cześkowi, który z wypiekami
na twarzy mówił: „Rybka niby mała, ale ciągnie jak diabli”, był to oczywiście
bonito, który stanowi przynętę na wiele gatunków tutejszych ryb. Teraz
przyszedł czas na polowanie typu big game, czyli na wielką rybę. Za moment,
więc mieliśmy wyrzucone już dwie wędki uzbrojone w przynęty i olbrzymie, ostre
jak brzytwa haki. Plan nasz był taki, że polujemy na żaglicę lub tuńczyka, no w
ostateczności barakuda też może być. Wędkarz jednak ma swoje plany, a życie
pisze swoje, tak było i tym razem.
Monotonny głos
silnika i miarowe długie oceaniczne kołysanie powoli zaczęło usypiać naszą
czujność na rufowym pokładzie. Pierwsze duże branie było jak grzmot, który
wyrywa człowieka z letargu i błogostanu. Podleciałem pierwszy do wędki,
odczekałem, zaciąłem, jest! Wołam Cześka i oddaję mu wędkę, to on miał łowić
pierwszy. Czesiek przejmuje potężne wędzisko i zaczyna holować rybę, a
właściwie to ona zaczyna holować Cześka, gruba plecionka raz na jakiś czas
zatrzymuje się na kołowrotku, aby za chwilę znowu zacząć się wysnuwać. Co
Czesiek zdobędzie kilka metrów, to za chwilę musi to oddać rybie. W tym
momencie już wiem, że nie jest to wymarzona przez niego żaglica, to mogą być
dwie rzeczy: albo fajny tuńczyk, albo rekin. Na nieszczęście Cześka okazał się
to rekin. Walka z nim trwała dobre dwadzieścia minut. Czesiek pierwszy raz miał
do czynienia z taką rybą i powiem, że chyba były takie momenty, że żeby nie
nasza obecność, to rzuciłby tą wędkę i dał sobie spokój. W każdym razie
wyglądał jak z krzyża zdjęty, ale jak ochłonął i zobaczył swoją bestię przy
burcie, to ukazał mi się inny obraz, obraz Cześka szczęśliwego i
spełnionego.
Rekin to fajna i waleczna zdobycz, potrafi umęczyć człowieka
jak rzadko która ryba, jednak zazwyczaj oznacza to jedno – jest ich więcej. Tak
było i tym razem, brania następowały często, w zasadzie jedno po drugim i znowu
kolejna męczarnia, aby podholować zbója do burty i wypuścić. Straciliśmy też
przy tym sporo haków i przynęt. Na pokład wzięliśmy tylko jednego z tych
morskich rozbójników, po to, aby zrobić parę pamiątkowych fotek. Podnoszenie na
pokład rekina, to co tu dużo mówić to dosyć niebezpieczna sprawa, żywotne to, silne,
a o podchodzeniu z ręką w pobliże jego ząbków lepiej nie wspominać. Rekiny też
zazwyczaj oznaczają to, że prawdopodobnie tutaj nie złapiemy innej ryby, są
szybsze, bardziej żarłoczne i powodują ze względu na swoje ząbki duże straty
w sprzęcie podczas wędkowania, potrafią momentalnie przegryźć fluorokarbonowy
przypon na marlina i uciec z przynętą. Czasami, w takim rekinim towarzystwie
trafi się też inna ryba, przeważnie jest to tuńczyk, jednak często, a właściwie
za każdym niemal razem jest on atakowany podczas holu właśnie przez rekiny i na
pokład wyciągamy tylko sam łeb pięknego tuńczyka. Tak było i tym razem. Nie
było sensu dalej toczyć tej nierównej walki i postanowiliśmy przerwać
wędkowanie i ruszyć dalej po coś cenniejszego. Jutro przecież też jest dzień.
Wieczorem dotarliśmy do kotwicowiska, jak zwykle towarzyszył
nam przepiękny zachód słońca na pełnym oceanie, żadnej innej łodzi w pobliżu,
tylko my i woda. Jeszcze tylko pozostało nam przezbroić sprzęt i czas rozpocząć
wieczorne wędkowanie. W skrzyni pozostało nam parę bonito, które teraz posłużą
za wspaniałą przynętę. Wędki to w zasadzie zwykła gruntówka, oczywiście
ciężkiego kalibru, bo i ryby tutaj bywają poważne. Zazwyczaj to rybki o wadze
około 2-3 kg, ale trafiają się też takie i po kilkadziesiąt na ten sam zestaw,
także trzeba być przygotowanym. A i te małe dają porządnie w kość, waleczność
tutejszych ryb jest niesamowita, tutaj pod wodą po prostu toczy się regularna
wojna. Prawdę mówiąc uwielbiam to nocne wędkowanie, brania są w zasadzie co
chwila, wystarczy spuścić przynętę w pobliże dna i od razu jest atakowana.
Zacinać trzeba niemalże błyskawicznie, w przeciwnym razie tracimy przynętę i
zostajemy z pustym haczykiem. Praktycznie, co chwila przy pewnej wprawie
holujemy coś do góry i za każdym razem jest to niespodzianka, bo albo ryba
imponuje wielkością i walecznością, albo niesamowitymi barwami lub kształtem.
Tym razem zadaniem było, pomiędzy dobrą zabawą i co chwilę
robioną sesja fotograficzną z jakimś rybim cudeńkiem, złowienie kilku Red Snapper,
czyli Lucjanów Czerwonych na kolację. Red Snapper jest powiem szczerze jedną z
najsmaczniejszych ryb jakie jadłem, sam jej wygląd jest urzekający, piękny
czerwony kolor łuski, regularny okoniowaty kształt i białe mięso o niesamowitym
smaku. Podczas poprzednich wypraw zawsze hitem był właśnie Czerwony Lucjan
przygotowywany przez Bubu, smażony na patelni z chili i innymi przyprawami o
niesamowitym smaku i zapachu. Zadanie złowienia kilku Lucjanów okazało się
banalnie proste, już po około kilkunastu minutach łowienia mieliśmy ich tyle,
że reszta wracała do wody. Zresztą brania następowały non stop i początkowo
zabrakło dla mnie miejsca na pokładzie, abym też mógł połowić, ale oczywiście
to nie był żaden problem, cieszyłem się z radości, jaką chłopakom sprawiało to
wieczorne wędkowanie, służąc, jako fotograf, co chwila obsługując czyjś aparat,
telefon lub kamerę. Zabawa jednym słowem była przednia. Po około godzinie grupa
jednak zaczęła się przerzedzać, co jakiś czas ktoś odchodził mówiąc: „Idę, już
mnie łapy bolą od tych ryb” , a pomyśleć, że przed wyjazdem co niektórzy z nich
pytali, czy będzie można łowić całą noc? Na polu boju został jedynie Zbyszek,
który nie odpuszczał, od wędki oderwało go dopiero zaproszenie na kolację i
wspaniałego Lucjana Czerwonego.
Ja jak zwykle, postanowiłem spać na górnym pokładzie nie w
kabinie. Uwielbiam czuć powiew morskiej bryzy, połączony z kołysaniem
oceanicznej, długiej fali, wtedy myślę, jak niewiele potrzeba, aby poczuć się
szczęśliwym, mnie w takich chwilach to w zupełności wystarcza, nie potrzebuję
niczego więcej, aby być autentycznie szczęśliwym. Kiedy byłem pierwszy raz na
Madagaskarze, zakochałem się w tym niebie, które tutaj jest niesamowite. W
bezchmurną noc, leżąc na pokładzie ma się wrażenie jakby za chwilę cały kosmos
wraz z olbrzymim księżycem miał runąć na dół, jakby był on w zasięgu ręki,
jakby autentycznie było się jego drobniutką częścią. Coś pięknego. Tej nocy
jednak nie było tak romantycznie, niebo było zachmurzone i o ile na początku
chłodziła mnie przyjemna bryza, to z czasem wiatr zaczął przybierać na sile, a
w oddali słychać było grzmoty nadchodzącej burzy. Zastanawiałem się, czy
ewakuować się na dół, czy przetrzymać, zostałem. W nocy obudził mnie deszcz,
oceniłem sytuację i stwierdziłem, że burza przeszła bokiem, a to, co pada to
jakieś pozostałości po oddalającej się chmurze, przesunąłem jedynie moje
posłanie tak, aby deszcz nie zacinał i spałem dalej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)